Ekspozycja z życia rodzinnego na początek – pierwszy raz od wielu lat śledziłam w tym roku Oscary na żywo w nocy. Bynajmniej nie był to mój plan. Plan był, żeby spać. Ale rozchorowała nam się córka i w nocy budziła się mniej więcej co 30 sekund, aż w końcu doszłam do wniosku, że bez sensu się co chwilę kłaść tylko po to, żeby od razu wstawać z powrotem. A że czuwanie w nocy jest cholernie trudne, bo jak wszyscy wiemy w nocy dzieje się coś dziwnego z czasoprzestrzenią – gdy nie śpisz, masz wrażenie, że minuty płyną hiper wolno – to stwierdziłam: a co mi tam, zobaczę co na Oscarach słychać, przynajmniej czas mi szybciej zleci. Nie spodziewałam się żadnych wielkich emocji… Oh well…
Szczerze mówiąc nawet nie wiem jak się zabrać za pisanie tekstu, którego w ogóle nie miałam zamiaru pisać, bo nie chcę zaczynać od wiadomego. Właśnie to mnie w całej tej sytuacji wkurza najbardziej, że gada się teraz tylko o wiadomym i to jedno wydarzenie przyćmiło całą resztę. Więc może ja tak dla odmiany opowiem najpierw o wszystkim innym, ok?
Uwierzcie mi lub nie, ale slapgate nie była jedyną kontrowersją tej nocy. Przynajmniej w mojej ocenie.
# 1 – kontrowersje zaczęły się kilka tygodni temu, gdy ogłoszono, że Oscary w kilku kategoriach (tych mniej, ujmijmy to delikatnie, przykuwających uwagę gawiedzi siedzącej przed telewizorami) zostanie przyznanych poza oficjalną transmisją. Znaczy się przed, zanim wejdziemy live na wizję. Potem owe kategorie zostały wplecione w transmisję na żywo, w wersji skróconej – lista nominowanych i przemówienie zwycięzcy. Cóż, lepsze to, niż całkiem o nich nic nie powiedzieć. Wszystko to byłoby w miarę spoko, gdyby nie oficjalny powód tej decyzji: gala jest za długa. Po czym jesteśmy na gali, a tam co chwilę jakieś przerywniki i to nie tylko w postaci skeczy prowadzących. A to rocznicę Jamesa Bonda trzeba uczcić, a to śpiewamy ulepszoną, pozmienianą, rapowaną wersję „We don’t talk about Bruno” (nie wiadomo czemu, bo ta piosenka nie była nawet nominowana do Oscara), a to jakieś dziwne rankingi najpopularniejszych filmów nam pokazują, a to z okazji rocznicy „Ojca chrzestnego” przemawia Francis Ford Coppola… Jak się na koniec spojrzy na czasy trwania poszczególnych gal, wychodzi na to, że ta tegoroczna wcale nie była jakoś specjalnie krótsza niż inne, więc… Bądźmy po prostu szczerzy – lepsze dla efektu widowiskowego są piosenki i rocznice, niż słuchanie przemówienia zwycięzcy w kategorii „najlepszy montaż”. I tylko o to tu chodziło, a cała reszta to mydlenie oczu.
# 2 – „In memoriam”. Wiecie, ja jestem za tym, żeby upamiętniać czyjeś życie i twórczość weselszymi piosenkami, zamiast nas dręczyć jakąś pogrzebową arią (zawsze mówię, że jak umrę, to mają na mojej stypie zagrać „Spirit in the sky”), no ale ten tańczący chór to była jednak deczko przesada. Zrobili totalne show centralnie przed ekranem, na którym wyświetlane były twarze i nazwiska zmarłych osobistości. W drugiej części występu solistka wylazła nawet tuż przed publiczność i zaczęła swój śpiew przeżywać, jakby dawała koncert na stadionie. Generalnie wszyscy oni zachowywali się tak, jakby to był ICH występ, a nie, no wiecie, TŁO dla segmentu „in memoriam”. Słabe. Niezbyt przyzwoite wydaje mi się również to, iż trójce zmarłych artystów okazano specjalne względy i dostali przemówienia o tym jacy byli wspaniali. Reszta dostała zdjęcie i napis na ekranie, przyćmione tańcującym na scenie chórem. Podwójnie słabe.
# 3 – werdykt. „CODA” najlepszym filmem roku… Say whaaat? Ba, mało tego. „CODA” najlepszym SCENARIUSZEM ADAPTOWANYM roku. Say whaaaaaaaaaaat? Ten scenariusz, który momentami brzmi i wygląda jak zlepek najbardziej wyświechtanych i wtórnych klisz? (Nawiasem mówiąc, z pięciu nominowanych scenariuszy adaptowanych cztery powstały na podstawie powieści, piąty – zgadnijcie który – powstał na podstawie… innego filmu. Tak, panie i panowie, Sian Heder dostała Oscara za przepisanie innego scenariusza). Dobra, po tym co się ostatnio działo na różnych rozdaniach kółek wzajemnej adoracji, było to do przewidzenia. Mam wrażenie, że w pewnym momencie sezonu nagród nastąpił jakby zwrot w nastrojach i z dnia na dzień wszyscy kolektywnie doszli do wniosku, że wobec przygnębiającej rzeczywistości wokół, „Psie pazury” są zbyt dołujące i trzeba by nagrodzić film bardziej podnoszący na duchu. Mój stosunek zarówno do „Psich pazurów” jak i do filmu „CODA” znacie, i choć ten drugi łatwiej się z pewnością ogląda, nie ulega wątpliwości, że „Psie pazury” są mimo wszystko o klasę lepsze… Właściwie to wszystkie tytuły w zestawieniu są lepsze. Pora przestać się oszukiwać, że na tych całych Oscarach nadal chodzi najbardziej o kino samo w sobie.
Ale zostawmy już malkontenctwo i przejdźmy do fajniejszych rzeczy, bo takich też było sporo. Highlights:
# 1 – wielki powrót prowadzących po kilku latach przerwy. Choć trio Wanda Sykes, Amy Schumer i Regina Hall nie zwaliło mnie z nóg poziomem dowcipu, jedno jest dla mnie pewne – prowadzący na takich imprezach muszą być. Chociażby po to, żeby pomagać zebranym gościom przejść przez trudne momenty, kiedy wydarzy się coś nieprzewidzianego. Panie nie będą należeć do moich ulubionych prowadzących, ale wykonały spoko robotę (interesujący fakt, że spośród trzech pań to Amy Schumer najczęściej wywoływała u mnie śmiech).
# 2 – Troy Kotsur z nagrodą za najlepszą rolę drugoplanową. Najpiękniejszy moment wieczoru. Choć „CODA” jak dla mnie: patrz wyżej, to kreacja Kotsura rzeczywiście chwytała za serce i jest to nagroda jak najbardziej zasłużona. Jego przemówienie było wręcz cudowne i spłakałam się na nim jak małe dziecko. Specjalne brawa dla wręczającej nagrodę w tej kategorii Yuh-Jung Youn, która chyba bardziej była przejęta zwycięstwem Kotsura niż swoim własnym w ubiegłym roku. Absolutnie urocza kobieta. Ryczeć zaczęłam już w momencie, gdy praktycznie wyrwała aktorowi wręczonego sekundę wcześniej Oscara z rąk, by mógł wygłosić swoje przemówienie w języku migowym. A potem stała obok autentycznie wzruszona i wpatrzona w niego jak w święty obrazek. Dla takich chwil człowiek kocha kino.
# 3 – Kenneth Branagh z pierwszym w karierze Oscarem, za scenariusz oryginalny do filmu „Belfast”. TAAAAAAAAAAAAAAAAK!
# 4 – Lady Gaga i Liza Minelli wręczające Oscara dla najlepszego filmu. Gwiazda od lat zmagająca się z problemami zdrowotnymi momentami gubiła się w tym, co ma mówić i za każdym razem Lady Gaga natychmiast ruszała jej na pomoc i z wielką klasą służyła wsparciem, zasypując komplementami i pomagając wybrnąć. Ej, ludzie, no autentycznie się wzruszyłam.
Tak powinno to wszystko wyglądać, że jedni drugich wspierają w tym obłąkanym biznesie. A tymczasem takie mieliśmy święto kina, że wszyscy zapamiętają z niego tylko to, jak jeden aktor zdzielił drugiego po twarzy, na scenie, na oczach milionów ludzi. A pół godziny później odbierał na tej samej scenie i na oczach tych samych ludzi Oscara za rolę pierwszoplanową i w czasie najdłuższej mowy podziękowalnej ever z płaczem opowiadał o swojej misji od Boga i o tym, jak to chce być „naczyniem miłości”. Reakcja widowni – standing ovation. Dziś Akademia wydała oświadczenie i potwierdziła, że Smith po „incydencie” został poproszony o opuszczenie sali, ale… odmówił. Siedział sobie dalej w najlepsze, zaśmiewając się z żartów jakby nigdy nic. Nie kumam. No nie kumam, no. Ależ to wszystko było słabe… Ok, żart był średniej jakości, ale reakcja na niego znacznie gorsza. Nie wiem czy Chris Rock znał kontekst ogolonej głowy Jady Pinkett Smith (mam nadzieję, że nie, bo żartować z czegoś, co swoją przyczynę ma w chorobie to też jakby nie bardzo), ale lanie go po pysku i wykrzykiwanie niecenzuralnych słów? Oj, Will… Słuchając przemówienia Willa Smitha było mi go nawet żal, że sobie w tak spektakularny sposób sam spierdzielił najlepszy moment w swojej karierze. Przeprosił i brzmiało to szczerze (co prawda samego Rocka przeprosił dopiero następnego dnia w social mediach, ale jednak), tym niemniej nie mogłam się oprzeć wrażeniu, że facet ma ze sobą jakiś problem. On się kompletnie tam posypał, opowiadając o tym jak ciężkie jest życie w szołbizie, bo trzeba znosić obelgi i lekceważenie, uśmiechać się i udawać, że wszystko jest ok. Biedny męczennik-multimilioner. SŁABE.
A na koniec to wam w ogóle szczerze powiem, po co TAK NAPRAWDĘ oglądam te Oscary. Dla kiecek. I garniturów też. Wśród pań szokująco dużo dekoltów, o których powiedzieć, że są „głębokie” to wciąż niedopowiedzenie. To były raczej dziury do pępków, z kawałkami materiału przyklejonymi do cycków (wybaczcie język). Nie moja to estetyka. Na szczęście pięknych kreacji też widzieliśmy sporo i było na czym oczy z podziwem zawiesić. Wśród panów wciąż dominuje klasyka, ale coraz więcej pojawia się mniej nudnych wariacji. Timothée Chalamet do awangardy nas już przyzwyczaił i tym razem też nie zawiódł, zjawiając się w pobłyskującej marynarce i bez koszuli. Andrew Garfield wyglądał natomiast jak milion dolców, a Kodi Smit-McPhee w tym błękitnym gajerku to mi koparę do ziemi zwalił. Panowie, no no. Za rok kiecki mnie już całkiem nie będą obchodzić.