Plus / minus
Artysta filmowiec
Z małego ekranu
Tematycznie
Migawki filmowe
Jak to się robi?
Minikino
Na melodię...
Na deskach
Różne

Plus / minus
Artysta filmowiec
Z małego ekranu
Tematycznie
Migawki filmowe
Jak to się robi?
Minikino
Na melodię…
Na deskach
Różne
Plus / minus
Artysta filmowiec
Z małego ekranu
Tematycznie
Migawki filmowe
Jak to się robi?
Minikino
Na melodię…
Na deskach
Różne

Plus / minus: „Projekt Adam”

Powrócił duet reżysersko-aktorski, który w ubiegłym roku zabłysnął nam hitowym „Free Guy’em”. Tym razem Shawn Levy i Ryan Reynolds wrzucili nam na ekrany family drama połączone z podróżami w czasie. „Projekt Adam”.

Nie wiem, czy da się cokolwiek zaspoilerować przy filmie tak totalnie przewidywalnym, ale – spoiler warning. 12-letni Adam, wciąż przeżywający żałobę po stracie ojca, pewnego wieczoru znajduje w swoim garażu kolesia w kombinezonie pilota, z raną postrzałową w brzuchu, która dziwacznie pierdzi, gdy koleś kaszle. Aha, a kolesiem okazuje się Adam z przyszłości, który się cofnął w czasie, by ratować swoją żonę po tym jak ta również skoczyła w przeszłość i rzekomo wyleciała w powietrze usiłując wrócić. No i wiecie, zaczyna się cały cyrk, że jedna evil baba namieszała w strumieniu czasu, bo się chciała nachapać hajsu i się przez to wszystko w przyszłości porypało, więc teraz naszych Adamów dwóch musi to poodkręcać i mamy nasze adventure.

Jest rzecz jasna mnóstwo akcji, są pościgi, eksplozje, strzelanki, pojedynki na miecze świetlne (tak jakby) – wszystko wyszło widowiskowo i okraszone zostało odpowiednią dozą humoru. Choć jest tych atrakcji w filmie sporo, raczej nie ma się wrażenia przesytu i przyjemności nie psują nawet momenty wywracania gałami na scenach ocierających się o sztuczność. Typu: złoczyńca przychodzi złoić skórę naszemu protagoniście, ale najpierw musimy wyjaśnić na głos kim jest i o co mu chodzi, oraz generalnie opowiedzieć cały jego życiorys, a złoczyńca w tym czasie grzecznie stoi i czeka aż ta w sumie totalnie zbędna ekspozycja się skończy. Albo: zagubiona żona wparowuje do akcji oczywiście w kryzysowym momencie, sekundę przed tym, jak naszym bohaterom evil baba odstrzeli tyłki, bo wiecie – dramatyzm i efekciarstwo musi być. I co z tego, że żona, jak się potem okazuje, przez cały ten czas miała kryjówkę całkiem blisko miejsca akcji i aż ma się ochotę spytać: ej, gdzie żeś była przez poprzednie dwa dni, odkąd twój mąż spadł z nieba? Anyway, jeśli nie będziecie sobie zawracać głowy takimi detalami, to rozrywka was czeka przednia.

Sercem filmu jest warstwa familijna. Bo nawet z tymi wszystkimi bajerami, które serwują nam twórcy, w gruncie rzeczy jest to historia o rodzinie. Fakt, historia dość schematyczna i mało zaskakująca, ale w tym przypadku ciężko mi to stosować jako zarzut, bo dotykamy tu pewnych uniwersalnych spraw, które w prawdziwym życiu po prostu są (pomijając oczywiście podróżowanie w czasie i spotykanie młodszych wersji samego siebie). Utrata rodzica i wyżywanie się na drugim, bo tęsknota jest tak wielka, że nie wiadomo, jak sobie z nią poradzić. Ojcowie tak zapracowani, że poświęcają dzieciom mniej czasu niż by mogli (lub powinni). Matki, które oprócz własnych traum muszą ogarniać humory swoich nastoletnich „zabójców szczęścia”. Życie zna miliony takich historii, a wszelkie formy sztuki drugie tyle. „Projekt Adam” nie sili się tutaj na żadną odkrywczość i ja uważam, że to dobrze. W życiu też ciągle przydarzają nam się rzeczy, które przydarzyły się już wcześniej setkom innych ludzi i były zapewne podobnie przeżywane. Ale to wcale nie czyni tych rzeczy mniej prawdziwymi tylko dlatego, że ktoś inny już je kiedyś przeżył.

Odsada sprzedaje tę całą familijną dramę w 100%. Uprzedzając wszelkie wątpliwości – Ryan Reynolds nadal gra Ryana Reynoldsa i wierzcie mi lub nie, ale nadal mi się to nie znudziło. Sama nie wiem nawet czemu, no bo przecież ileż można? Rodziców grają Jennifer Garner i Mark Ruffalo, i choć ze sobą we dwoje mają raptem jedną scenę (film raczej skupia się na relacji rodzic-dziecko), udało się z tego wycisnąć nieco małżeńskiego soku. Żonę dorosłego Adama gra Zoe Saldana. Nie ma jej w filmie jakoś przesadnie dużo, ale super z niej babka tak czy siak. Show jednakowoż w całości kradnie, sorry Ryan, debiutujący tutaj Walker Scobell. Kurna, ej, skąd oni wytrzasnęli tego dzieciaka? Absolutnie wierzę, że mógłby być młodszą wersją Ryana Reynoldsa – ten sam urok, te same cwaniakowate teksty, nawet sposób w jaki je wypowiada jest identyko. Dzieciak rozwala system w każdej scenie.

Jedno, co się w filmie fajnie udało, właśnie dzięki temu, że mały Adam i duży Adam mieli okazję ze sobą pogadać i, że tak powiem, porównać swoje wersje prawdy, to pokazanie jak z biegiem lat zmienia się nasza ocena własnego dzieciństwa. Mały Adam, który ojca stracił niedawno, wciąż go trzyma na piedestale i pamięta same dobre rzeczy, rzucanie piłką na podwórku i takie tam. Duży Adam, który ojca stracił trzydzieści lat temu, już sobie zdążył ten obraz ojca wyretuszować, i w jego wspomnieniach był to facet, który syna wiecznie olewał, bo bardziej kochał swoją pracę. I dopiero mały Adam mu uświadamia, że ta surowa ocena, choć nie całkiem bezpodstawna, była tak naprawdę tylko wymówką. Bo łatwiej było się na ojca wkurzać, niż ciągle za nim tęsknić. Finał filmu uderza we wzruszające tony, są pojednania, wyznania miłości i zapewnienia o rodzicielskiej dumie. Wrażliwym widzom może się zakręcić łezka w oku, mniej wrażliwym może przemknąć przez głowę myśl, że bardzo to wszystko ckliwe. Ja osobiście? Gdybym mogła, cofnęłabym się w czasie, poszłabym do taty i powiedziałabym mu, jak bardzo go kocham i jak bardzo za nim tęsknię.

P.s. Jedyny prawdziwie irytujący minus filmu – komputerowo odmłodzona twarz Catherine Keener w młodszej o trzydzieści lat wersji samej siebie. Nie. Po prostu nie.