Plus / minus
Artysta filmowiec
Z małego ekranu
Tematycznie
Migawki filmowe
Jak to się robi?
Minikino
Na melodię...
Na deskach
Różne

Plus / minus
Artysta filmowiec
Z małego ekranu
Tematycznie
Migawki filmowe
Jak to się robi?
Minikino
Na melodię…
Na deskach
Różne
Plus / minus
Artysta filmowiec
Z małego ekranu
Tematycznie
Migawki filmowe
Jak to się robi?
Minikino
Na melodię…
Na deskach
Różne

Plus / minus: „CODA”

Do końca sezonu nagród został miesiąc z haczykiem i jak widać na załączonym obrazku, powracam do oscarowej listy hitów. Z dziesięciu „najlepszych (podobno) filmów” widziałam jak na razie więcej niż połowę, a o niektórych nawet coś napisałam, więc moją tegoroczną formę uważam za całkiem niezłą. Dziś na listę „zaliczonych” wpadł jeszcze jeden tytuł, który święcił triumfy na ubiegłorocznym festiwalu Sundance. I choć nie mam do powiedzenia wiele, to i tak o tym powiem, coby po moich herkulesowych wysiłkach w brnięciu przez najlepsze (podobno) filmy, pozostał choć ślad. „CODA”.

Przyjemny film. Taka, wiecie, feel good historia o fajnej rodzinie, walczącej z trudnościami i wychodzącej z tej walki zwycięsko (ups, spoiler). Ale żeby od razu Oscary? Trochę to chyba jednak na wyrost, bo ogólnie rzecz biorąc „CODA” to taki przyzwoity zwyklak. Przyjemny, ładny, momentami wzruszający, ale jednak zwyklak, łączący w sobie budującą i pouczającą historię z tandetnymi motywami z filmów dla nastolatek.

CODA to akronim na określenie słyszącej osoby, która urodziła się w głuchoniemej rodzinie i taka właśnie jest nasza główna bohaterka, Ruby. Byłaby zupełnie zwyczajną nastolatką, na ostatniej prostej w liceum, jak miliony innych nastolatków stojąca na rozdrożu w obliczu pytania: co u licha zrobić z resztą mojego życia? Co więcej, Ruby bardzo chciałaby być zupełnie zwyczajną nastolatką i mieć zwyczajne nastolatkowe problemy – maturę, podania na studia, wzdychanie w ukryciu do kolegi z chóru i takie tam nastolatkowe sprawy. Podejmując próbę bycia zwyczajną nastolatką, zapisuje się do chóru ze względu na kolesia, do którego czuje miętę. A na zajęciach z chóru okazuje się, big surprise, że Ruby naprawdę potrafi śpiewać. W tym romansowym wątku wszystko jest tak tandetne, nijakie i płaskie, że miałam ochotę przewijać te sceny. Nasza protagonistka i ten jak-mu-tam (serio, nie mogę sobie przypomnieć imienia tego typka…) zostają oczywiście wybrani do duetu na recital kończący semestr. Duh. Nauczyciel (nawiasem mówiąc tak karykaturalny, że już się chyba bardziej nie da) wybrał ich prawdopodobnie na zasadzie przypadkowej wyliczanki, bo trudno to uzasadnić czymkolwiek innym niż „bo zawsze tak jest w tandetnych filmach dla nastolatek”. No ale dobra, mamy duet. A do kompletu kiczowate sceny w stylu: śpiewajmy stojąc tyłem do siebie, bo jest nam ze sobą tak niezręcznie, że nawet patrzeć na siebie nie możemy. Ehhhh, cały ten wątek powinien zostać wyrzucony z samolotu w sam środek oceanu, gdzie nikt go już nigdy nie znajdzie.

Znacznie ciekawszy i jakościowo lepszy (choć też przewidywalny) jest wątek rodzinny. No bo właśnie, Ruby CHCIAŁABY być zwyczajną nastolatką, ale nie może. Bo jest jedyną słyszącą osobą w swojej rodzinie, więc do typowych nastolatkowych problemów dochodzą jej jeszcze problemy zupełnie nietypowe. Jak bycie osobistą tłumaczką na każdą okazję. Dosłownie każdą. Od załatwiania spraw związanych z pracą, po wizyty u lekarza, gdzie Ruby musi przetranslatować rodzicom, że mają świerzb i nie mogą uprawiać seksu przez dwa tygodnie (jakby im tego lekarz nie mógł po prostu na kartce napisać). Dziewczyna musi też pracować z ojcem i bratem na kutrze i łowić z nimi ryby bladym świtem przed lekcjami, bo bez słyszącej osoby na pokładzie to by interesu nie uciągnęli. Ktoś na przykład musi obsługiwać radio.

Wątek rodzinny jest o tyle interesujący, że jest pełen sprzeczności. Z jednej strony rodzina Ruby traktuje osoby słyszące z pogardą, a z drugiej jest od osób słyszących uzależniona. No to jak to w końcu jest – osoby słyszące są be i nie chcemy mieć z nimi nic wspólnego, czy jednak są nam potrzebni i próbujemy się dogadać? Wygląda na to, że dogadać się trzeba, bo interes w próżni się kręcił nie będzie, ale no przecież my z nimi gadać nie będziemy, więc… niech Ruby się dogada. Fascynująca jest to sytuacja, gdzie Ruby z jednej strony jest im niezbędnym łącznikiem z całą resztą świata, a z drugiej strony w domowym zaciszu jej potrzeby są konsekwentnie spychane na dalszy plan. Przykład: gdy Ruby zakłada słuchawki, by odciąć się od hałasów nieustannie generowanych przez resztę rodziny, jest to uważane za „niegrzeczne”, ale fakt, że łomot jaki robią zwykłym rozkładaniem talerzy (który dla nich nie jest problemem, bo go nie słyszą) JEJ nie pozwala się skupić, to już nikogo nie interesuje. Ej, wybaczcie, ale to przecież nie są głupi ludzie. Jeśli kumają koncept, że coś jest „niegrzeczne” w kontekście ich niepełnosprawności, to powinni też kumać – skoro nie doświadczalnie, to przynajmniej rozumem – że łomot może komuś przeszkadzać. Tyle że moim zdaniem tu nie chodzi o brak inteligencji, lecz o zwyczajne olewanie cudzych potrzeb, których samemu się nie rozumie.

I dokładnie to samo jest z tym całym śpiewaniem. Rodzina Ruby tego nie kuma, bo dla nich to jest kompletnie abstrakcyjna sprawa. No i nic w tym złego, tak po prostu jest. Tyle że jednocześnie zdają się nie przyjmować do wiadomości, że dla słyszącej osoby muzyka może być czymś ważnym. Gdy Ruby mówi o tej całej sprawie z chórem, matka zbywa to kpiącym uśmiechem i pyta: „Gdybym była niewidoma, zaczęłabyś malować?”. Prawie z krzesła spadłam. Oni autentycznie zachowują się tak, jakby A) Ruby śpiewaniem chciała im personalnie zrobić na złość i/lub B) jakby to był tylko śmieszny żarcik w stylu „ehhh, te nastolatki to mają fiu bździu w głowach, wyrośnie z tego, a tak właściwie szkoła muzyczna to przecież nie jest PRAWDZIWA szkoła”.

Ukazanie tej bariery między niepełnosprawnymi i pełnosprawnymi, która nie pozwala im się nawzajem w pełni zrozumieć, jest mocniejszym punktem filmu, choć wątek jest prowadzony dość łopatologicznie. Bariery rzecz jasna należy burzyć, więc tutaj też wszystko prowadzi do wielkiego happy endu, rodzina przechodzi przemianę i zaczyna dla odmiany wspierać jej dotychczas kompletnie ignorowane ogniwo, Ruby dostaje się na wymarzone studia, widzowie się wzruszają, jest fajnie. Jak mówiłam: przyjemny feel good movie, choć moim zdaniem nie warty aż takich zachwytów.

Jeśli chodzi o obsadę, to nie mam specjalnych uwag do grającej główną bohaterkę Emilii Jones, bo w roli sfrustrowanej nastolatki wypadła spoko. Natomiast bardzo dobre wrażenie zrobili na mnie aktorzy grający rodzinę Ruby i w tym miejscu wielki plus dla filmu za angaż dla głuchoniemych aktorów. Świetna robota! Szczególnie miło będę wspominać Troy’a Kostura – choć szereg nominacji do wszystkich ważnych nagród (w tym Oscara) za jego rolę ojca był może małym zaskoczeniem, nie mogę powiedzieć, że są one niezasłużone.

Ok, wygląda na to, że jednak miałam wiele do powiedzenia. To już tak całkiem na koniec dodam, że wielka finałowa scena, która mocą swego przesłania miała nas zwalić z krzeseł, we mnie wzbudziła tylko teatralne wywrócenie oczami. Ruby na swoim przesłuchaniu do Berklee zaczyna nagle robić coś, co mnie przyszło do głowy gdzieś tak w piątej minucie filmu. Zaczyna migać rodzinie siedzącej na widowni tekst piosenki, którą śpiewa. Wszyscy płaczą, a mnie się śmiech w gardle zbiera i wołam do ekranu: „ej, laska, dopiero teraz na to wpadłaś?”. Przez dwie godziny wszyscy się zachowywali jakby w muzyce chodziło tylko o muzykę. Aż do ostatnich scen filmu nikomu nie przyszło do głowy, że piosenka to nie tylko melodia, ale też TEKST.