Plus / minus
Artysta filmowiec
Z małego ekranu
Tematycznie
Migawki filmowe
Jak to się robi?
Minikino
Na melodię...
Na deskach
Różne

Plus / minus
Artysta filmowiec
Z małego ekranu
Tematycznie
Migawki filmowe
Jak to się robi?
Minikino
Na melodię…
Na deskach
Różne
Plus / minus
Artysta filmowiec
Z małego ekranu
Tematycznie
Migawki filmowe
Jak to się robi?
Minikino
Na melodię…
Na deskach
Różne

Plus / minus: „Belfast”

Gdy w 1969 roku w Belfaście wybuchły zamieszki, dając początek konfliktowi, który miał trwać trzy następne dekady i pochłonąć trzy i pół tysiąca ofiar, mieszkał tam pewien mały chłopiec ze swoją rodziną. Chłopcem tym był Kenneth Branagh. „Belfast”.

W tej słodko-gorzkiej (w sumie bardziej słodkiej niż gorzkiej) historii widzimy mały, sielankowy wycinek świata, który dla dziewięcioletniego Buddy’ego jest de facto całym światem – ulicę w Belfaście, gdzie połowa ludzi jest ze sobą spokrewniona, wszyscy się znają, lubią i żyją sobie spokojnie jak jedna wielka szczęśliwa rodzina. Ulicę, która z dnia na dzień zmienia się w strefę wojny. Świadkami i uczestnikami nowej rzeczywistości jest trzypokoleniowa rodzina Buddy’ego – on sam i jego starszy brat, a także dziadkowie, zmagający się z podupadającym zdrowiem oraz oczywiście rodzice, którzy próbują znaleźć właściwą drogę, stając nagle przed trudnym wyborem: czy lepiej zostać w tym targanym konfliktem miejscu, które zawsze było domem, czy lepiej wyjechać i zacząć wszystko od nowa gdzieś, gdzie perspektywy są lepsze?

Obiły mi się o uszka głosy, jakoby film był zbyt sentymentalny i zbyt słodki, ale szczerze mówiąc nie wiem, czemu to kogokolwiek dziwi. Fabuła opowiedziana jest z perspektywy małego chłopca i nie może to być pokazane tak, jakby on ogarniał całkiem niczym dorosły, co się w ogóle dzieje wokół, bo to by było nielogiczne. To mają być jego wspomnienia. A dla dziecka takie dziwaczne incydenty, zupełnie niepasujące do sielankowej codzienności, dzieją się zawsze znikąd. Dosłownie. W jednej sekundzie bawi się z rówieśnikami na podwórku w rycerzy, a w następnej zamaskowany tłum rzuca w niego kamieniami i koktajlem Mołotowa. Dziecko najczęściej nie wie, że było coś wcześniej, że konflikt mógł narastać, ani że atmosfera już wcześniej mogła być nerwowa, bo to są sprawy dorosłych, w które dzieci się po prostu nie wciąga. Przed dziećmi zawsze się udaje, że wszystko jest ok. Co więcej, dla dziecka tego typu wydarzenia, jakkolwiek straszne i traumatyczne, są raczej tylko zgrzytami w ogólnie bezproblemowej codzienności, pełnej typowo dziecięcych problemów: zadania z matematyki, projekt szkolny o lądowaniu na Księżycu i pierwsze zauroczenie koleżanką z klasy. No wiecie, to są rzeczy WAŻNE, a nie jakieśtam konflikty dorosłych o przynależność Irlandii Północnej i wzajemna nienawiść protestantów i katolików. Nie jest oczywiście tak, że Buddy kompletnie nic z tego nie kuma, bo przecież słyszy rozmowy rodziców i widzi zmiany, które nagle zachodzą na sielskiej ulicy, ale przyswaja te wszystkie dorosłe sprawy po dziecięcemu.

W tle przewija się nieustannie szybko rosnąca w Buddym miłość do kina, co przypomina nam, że jest to w istocie autobiograficzna opowieść o tym krótkim urywku z życia reżysera i autora scenariusza, Kennetha Branagha. Przy okazji Branagh na swoją rodzinę kompletuje świetną obsadę. Judi Dench i fenomenalny Ciarán Hinds w rolach dziadków, a jako rodzice zjawiskowa, genialna wręcz Caitriona Balfe i Jamie Dornan, kolejny raz udowadniający, że jego filmowa kariera nie powinna się ludziom kojarzyć wyłącznie z rolą nieszczęsnego Christiana Grey’a. I do kompletu młodziutki, uroczy, naturalny Jude Hill, który swoim dziecięcym uśmiechem rozmiękcza moje serduszko na ciepły pudding.

„Belfast” był ucztą. Sentymentalną i zaskakująco ciepłą, w czasie której cały czas towarzyszy nam poczucie, że nie jest to kolejny wyrób rzemieślniczy, lecz dzieło, które wiele dla swojego twórcy znaczy. Spośród nagradzanych w tym roku tytułów plasuje się w moim osobistym rankingu bardzo wysoko.