Zainteresowanych proszę o wybaczenie mi przedłużającego się milczenia, ale dopadł nas Covid. Mogłoby się wydawać, że przymusowe zamknięcie w domu sprzyjać będzie pracy twórczej, ale guzik prawda. Córkę Covid wygnał do szpitala, więc był fun. Mnie i męża potraktowało łagodniej, ale wszystkim internetowym mądralińskim, twierdzącym, że to przecież zwykłe przeziębienie, któremu nadano dziwną nazwę tylko po to, żeby ludzi straszyć, pragnę powiedzieć, że, za przeproszeniem, chrzanicie. Żadne z nas nie odczuło tego, jak „zwykłego przeziębienia”, a ilość różnych upierdliwości z tym związanych, które się ciągną w nieskończoność, nie przypomina u nas żadnej pospolitej infekcji. A że na dodatek każdą następną osobę łapało z kilkudniowym opóźnieniem, to już się bujamy z tym prawie dwa tygodnie, jedni izolację kończą, drudzy zaczynają, a blog leży i kwiczy.
Tuż przed wybuchem w naszym domostwie epidemii wydarzyły się w moim życiu dwie rzeczy: skończyłam czytać „Niespokojną krew”, a zatem mogłam w końcu obejrzeć „Cormorana Strike’a”. Wiem, wiem, miały być ambitniaki z oscarowej listy hitów, ale my blog, my rules – o ambitniakach mi się aktualnie nie chce, a o Cormoranie mi się chce.
„Cormoran Strike” to miniserial BBC na podstawie serii powieści detektywistycznych Roberta Galbraitha (czyli tak naprawdę J.K. Rowling, autorki „Harry’ego Pottera”). Jak na razie zekranizowane zostały tomy 1-4, a zdjęcia do ekranizacji ostatniego spośród dotychczas wydanych podobno już się rozpoczęły. Mała liczba odcinków sprawia, że serial jest idealny na weekendowy maratonik.
Cormoran Strike jest byłym wojskowym, który w Afganistanie w wyniku wybuchu bomby stracił nogę. Teraz prowadzi w Londynie swoją własną jednoosobową agencję detektywistyczną i jest kolejnym wcieleniem Sherlocka Holmesa. Przypadkowym zrządzeniem losu do jego agencji na stanowisko tymczasowej sekretarki trafia Robin Ellacott, która okazuje się mieć do detektywistycznej pracy naturalny talent. I tak z tymczasowej sekretarki „apgrejduje” na pełnoetatową wspólniczkę.
Sprowadzając recenzję do kwestii kluczowych mogę napisać, że „Cormorana” oglądało mi się świetnie i uważam, że dobrze się sprawdza na wszystkich polach.
Po pierwsze serial sprawdza się jako kryminał. Intrygi są ciekawe, a śledztwa w kolejnych sezonach nie sprawiają wrażenia w kółko takich samych. Fabuła pełna jest wątków i zwrotów akcji, a sprawcy i motywy nie są na pierwszy rzut oka oczywiste. Słowem: nie ogląda się tego z przynudzeniem, które zwykle towarzyszy przewidywalnym seansom, gdzie od pierwszych minut wszystko wiadomo. Zasługa w tym oczywiście materiału źródłowego, powieści Galbraitha są po prostu dobre. Co prowadzi nas do następnej kwestii.
Po drugie serial sprawdza się również jako ekranizacja. Wielbiciele powieści raczej nie będą zawiedzeni, bo choć są tu pewne uproszczenia i skróty, to ogólnie rzecz biorąc serial pozostaje wierny książkom. Zarówno jeśli chodzi o kwestie czysto fabularne, jak i kwestie zachowania wierności bohaterom i ich wzajemnym relacjom. Pewnie dlatego tak klawo się tę historię ogląda, że i klawych ma bohaterów, których po prostu chce się oglądać.
Tom Burke i Holliday Grainger stworzyli fantastyczny duet, Robin jest w zasadzie idealna, a Strike, jakby sympatyczniejszy i nieco mniej gburowaty niż w książkach, przywiązuje nas do siebie wyjątkowo łatwo. Mamy tu wszystko, co zwykle jest w tego typu opowieściach – bohaterów bardzo dobrych w swoim fachu, ale którym los nie oszczędza kłód rzucanych pod nogi. Mamy oczywiście traumy z przeszłości, które wciąż odciskają piętno na wszystkim co nasi bohaterowie przeżywają dzisiaj. No i wiecie, jest chłop, jest babka, wiadomo dokąd to wszystko zmierza.
Strike i Robin zaprzyjaźniają się, troszczą się o siebie, świetnie im się razem pracuje, grząskiego gruntu nie idzie uniknąć. Wątek, powiedzmy, romansowy w serialu pozostaje na szczęście na nieco dalszym planie. W książkach rozkminki bohaterów z cyklu „co to drugie miało na myśli?” (połączone ze zwyczajnymi błędami w komunikacji – kurna, iluż nieporozumień dałoby się uniknąć, gdyby se zwyczajnie powiedzieli, o co im chodzi) stawały się momentami z deczka irytujące, ale w serialu były łatwe do uniknięcia, bo po prostu je pominięto nie wdając się w żadne monologi wewnętrze. Zatem akcja toczy się wartko, a reszta pozostaje w domyśle. Perturbacje w życiu osobistym bohaterów nadal czasem powodują lekki zgrzyt zębów, szczególnie gdy zbaczamy za bardzo w kierunku obsesyjno-toksycznej byłej narzeczonej Strike’a albo bucowatego pasywno-agresywnego i zaborczego narzeczonego/męża Robin (którego z jakiegoś kompletnie niezrozumiałego dla mnie powodu ta mądra dziewczyna nie jest w stanie kopnąć w dupę w kierunku drzwi), ale poziom przyjemności jest tak wysoki, że da się nad tymi zgrzytami przemknąć bez ofiar w ludziach.
Był to naprawdę bardzo przyjemny seans przy ekranizacji, której twórcom udało się oddać sprawiedliwość bohaterom ukochanych powieści i uchwycić niespieszny brytyjski klimat mozolnych śledztw. Na tyle wolnych, by człowiek na własnej skórze odczuł, że taka praca po prostu musi długo trwać i na tyle szybkich, by mieć poczucie, że cały czas coś się dzieje. Niech o mojej ocenie najlepiej zaświadczy fakt, że gdy tylko skończyłam oglądać, od razu miałam ochotę zacząć jeszcze raz od początku (i jako pretekst zaczęłam robić podchody do męża, czy nie miałby ochoty obejrzeć razem), a teraz z równą niecierpliwością wyczekuję na kolejny sezon serialu, co na kolejny tom powieści.