Plus / minus
Artysta filmowiec
Z małego ekranu
Tematycznie
Migawki filmowe
Jak to się robi?
Minikino
Na melodię...
Na deskach
Różne

Plus / minus
Artysta filmowiec
Z małego ekranu
Tematycznie
Migawki filmowe
Jak to się robi?
Minikino
Na melodię…
Na deskach
Różne
Plus / minus
Artysta filmowiec
Z małego ekranu
Tematycznie
Migawki filmowe
Jak to się robi?
Minikino
Na melodię…
Na deskach
Różne

Plus / minus: „Ostatniej nocy w Soho”

O marzeniach, utracie niewinności i o facetach, którzy to wykorzystują. Nie do końca wiem, jaki morał mi tu próbowano sprzedać, ale klimat i muzyka z lat 60-tych mnie wciągnęły. „Ostatniej nocy w Soho”.

Ellie jest młodą, niewinną, nieco naiwną dziewczyną z małego miasteczka w Kornwalii, która wyjeżdża do Londynu, by rozpocząć studia. Bo Ellie ma marzenie. Chce zostać projektantką mody. Jeszcze chyba nigdy nie widziałam, żeby bohaterowi idealistyczna wizja wymarzonego życia w wielkim mieście aż tak szybko runęła z hukiem na bruk. W przypadku Ellie dzieje się to już w taksówce, w drodze do akademika. Ponieważ pan taksówkarz okazuje się totalnym zbokiem, od razu częstując dziewczynę niewybrednymi komentarzami o jej urodzie i „nogach jak u modelki”. Noż ja pierd@lę! Dobra, może nie będzie tak źle, może po prostu miała pecha… Nie, jednak będzie jeszcze gorzej. Współlokatorka okazuje się wredną małpą, a akademik to jedno wielkie imprezowisko. Ellie wieje stamtąd już drugiego dnia i absolutnie się jej nie dziwię. Wynajmuje pokoik u miłej staruszki i może teraz już będzie lepiej… Nie, nie będzie.

Ellie ma bowiem również dar. Dar w stylu: „Szósty zmysł”, „I see dead people”, czaicie? W lustrze widzi swoją zmarłą mamę, którą choroba psychiczna popchnęła do samobójstwa. I choć Ellie wpiera zmartwionej babci, że wszystko jest ok, a ducha mamusi nie widziała od dawna, my już wiemy, że dziewczynę czeka w Londynie masa kłopotów. Długo nie trzeba czekać. Po przeprowadzce do miłej staruszki, Ellie natychmiast zaczyna mieć wizje pięknej, młodej i tak samo niewinnej dziewczyny, która jak się domyślamy mieszkała kiedyś w tym samym pokoiku. Sandie też miała marzenie. Chciała śpiewać. Zostać gwiazdą. A teraz zabiera Ellie (i nas) do Londynu lat 60-tych, by podzielić się historią swojego życia. Bezczelnie zaspoileruję wam finał tej historii, tak żebyście byli przygotowani.

Widzimy jak Sandie trafia pod skrzydła szarmanckiego z pozoru „agenta” imieniem Jack, który załatwia jej „przesłuchanie” w jednym z londyńskich klubików. Biedna Sandie daje się mu uwieść w jakieś trzy sekundy, a my wywracamy gałami nad jej naiwnością. No i oczywiście – szarmancki agent okazuje się alfonsem, a uroczy klubik zwykłym burdelem. Sandie sprzedaje swoje ciało kolejnym starszawym jegomościom w eleganckich frakach, terroryzowana przez Jacka, bo przecież „jeśli marzysz o karierze, to musisz zadowalać takich panów”. No ba, się rozumie.

Mniej więcej w tym miejscu zaczyna się regularny horror. Ellie powoli popada w obłęd, po mieście ganiają za nią kolejni oprawcy Sandie (na czele z jej alfonsem) w postaci jakichś koszmarnych upiorów z zamazanymi twarzami. A na dodatek w knajpie, w której Ellie sobie dorabia, ciągle przyczepia się do niej jakiś stary, wysoce podejrzany typ. Laska zaczyna wariować, co tu dużo mówić, a nas ogarnia już na serio obawa, że Ellie podąży w końcu tą samą drogą, co jej mama. Wizja zakrwawionej Sandie, na którą Jack rzucił się z nożem przelewa czarę goryczy, a jedynym ratunkiem dla zdrowych zmysłów Ellie wydaje się być próba wymierzenia sprawiedliwości mordercy po tych kilkudziesięciu latach.

Historia ma oczywiście drugie dno i w finałowym zwrocie akcji wszystko wywraca nam się do góry nogami, bo okazuje się, że Ellie niezbyt dokładnie zarejestrowała swoją wizję i to nie alfons zamordował Sandie, lecz Sandie alfonsa. A potem zamordowała jeszcze całą masę innych facetów, którzy przychodzili do niej po seks-usługi. I tak w ogóle to ona nadal żyje. Gdy się cała sprawa rypie, a Ellie w końcu doznaje oświecenia, Sandie ją też próbuje zamordować, no bo wiecie, trzeba się pozbyć świadka. Po chwili jednak zmienia zdanie i cała ta końcówka zaczyna się robić zbyt zawiła. W każdym razie bohaterki osiągają porozumienie, że tamci wszyscy faceci zasłużyli na swój los, Sandie postanawia dokonać żywota na własnych warunkach, Ellie jej nie potępia i w sumie nie jest do końca jasne, czy prawda w ogóle wyszła na jaw czy nie. Zakładam, że tak, bo przecież w tym domu, co spłonął pełno było trupów, ciężko by było coś takiego przeoczyć.

Jak już wspominałam na wstępie, nie do końca wiem, o jaki morał tu chodziło. Bo generalnie wychodzi na to, że wszyscy faceci to świnie, a za wizytę u prostytutki zasługują na to, by ich zadźgać i upchać ich trupy pod deskami w podłodze. Słuchajcie, ja nie przeczę, że Sandie była okrutnie krzywdzona przez te wszystkie lata. Traktowali ją wszyscy po kolei jak przedmiot i wykorzystywali jej ciało bez zahamowań. Już pierwszego dnia jeden kutas wyzywał ją od dziwek, bo nie raczyła poświęcić mu uwagi i kazała spadać na drzewo. Czuję całkiem sporą satysfakcję, że się na nich wszystkich zemściła. Z drugiej jednak strony takie bezrefleksyjne rozgrzeszenie jej trochę dziwnie w tym wszystkim wybrzmiewa. Bo zemsta to jedno, ale żeby tak od razu znikać facetów z powierzchni ziemi i zostawiać ich rodziny w nieświadomości? To jednak trochę za bardzo krzywdzi nie te osoby co trzeba, moim zdaniem. A co do Sandie – przeżyła długie życie, ale szczęścia w nim na pewno nie zaznała, cały czas będąc więźniem tego, co ją spotkało i tego, co sama zrobiła.

Film jest popisem dwóch aktorek. Thomasin McKenzie, z tą swoją niewinną twarzyczką, z tym głosikiem i całą delikatnością swojej osoby, idealnie sportretowała Ellie i choć sama postać bywała irytująca, nie mam o to pretensji do aktorki. Natomiast zjawiskowa Anya Taylor-Joy w roli Sandie, będącej mieszanką niewinności i zarozumiałości, bezbronności i pewności siebie, to był idealny wybór.

Dziwny był to film. Pierwsza część bardzo mi się podobała – klimat, muzyka, intryga, aura tajemniczości obleczone w te lata 60-te, świetnie się to oglądało. A gdy z filmu nagle się zrobił horror, totalnie out of nowhere, wszystko się zaczęło sypać i nawet wielki twist na koniec trochę się w tym wszystkim „rozmemłał”, razem z morałem.