Wszystkie filmy sensacyjno-przygodowo-komediowe (no dobra, nie wszystkie, ale wystarczająca ich ilość, żeby wychwycić prawidłowość), których akcja dzieje się we współczesności, mają wśród bohaterów swojego speca od komputerów. Mam tu na myśli tych gości, którzy funkcjonują na drugim planie, ale zawsze zwracają na siebie uwagę. Niejednokrotnie są to moi ulubieni bohaterowie. Zawsze są charakterystyczni i mają kilka obowiązkowych cech. Niepozorni, średnio dający sobie radę w interakcjach z płcią przeciwną, nieporadni życiowo i przezabawni. Zwykle to oni wnoszą najwięcej wątków komediowych do filmu.
W jednym z moich ulubionych filmów – „Ocean’s eleven” – ekipa Danny’ego Oceana (pełna zresztą barwnych postaci) ma w swych szeregach Livingstona Della. Ten niepozorny, wiecznie wystraszony spec od elektroniki z powodzeniem kradnie kilka scen dwóm przystojniakom w nienagannie skrojonych garniturach – Clooney’owi i Pittowi. Cała „jedenastka” to istny korowód dziwaków: dwóch mózgów operacji (z czego jeden świeżo po więzieniu), staruszek udający rosyjskiego bogacza, zwinny kieszonkowiec, bardzo niepodobni do siebie bliźniacy (specjalizujący się w robieniu zamieszania), mały chińczyk-akrobata, czarnoskóry ekspert od wybuchów z niezrozumiałym akcentem, znerwicowany komputerowiec, krupier-wtyczka i ekscentryczny milioner. Ale nie wiedzieć czemu do Livingstona zawsze miałam szczególny sentyment.
W dzielnej drużynie złodziei złota we „Włoskiej robocie”, obok mistrza planowania, ekspertki od sejfów, speca od wybuchów (głuchego na jedno ucho od czasu wysadzenia szkolnej ubikacji w powietrze) oraz mistrza kierownicy i zawodowego uwodziciela w jednym, nie mogło też zabraknąć komputerowego magika, imieniem Lyle. Poza tym, że potrafi sparaliżować komunikację w całym mieście, jego główną misją jest konsekwentne powtarzanie przez cały film, że to on tak naprawdę wymyślił Napstera. Sean Parker był jego współlokatorem w college’u i ukradł mu pomysł. Tak się przy tym upiera, że w którymś momencie przestaje nawet reagować na własne imię i każe wołać do siebie per „Napster”. A co ma zamiar sobie kupić za skradzione złoto? Wielkie stereo o takiej mocy, że może zdzierać z dziewczyn ubrania.
W „Szklanej pułapce 4.0” bohater w typie, o jakim dziś mowa, gra zdecydowanie bardziej pierwsze skrzypce. Można rzec, że jest prawie tak ważny, jak John McClane (!). Matt Farrell ostatecznie oczywiście ratuje świat (no dobra, nie cały świat, tylko Stany Zjednoczone, ale w sumie na jedno wychodzi), co nie zmienia faktu, że po drodze zginąłby pewnie tysiąc razy, gdyby nie niezniszczalny John. Matt wciąga jednego Red Bulla za drugim, media uważa za narzędzia propagandowe, których jedynym zadaniem jest sianie paniki i nakłanianie tym ludzi do kupowania rzeczy, których tak naprawdę nie potrzebują, a stojąc nad zakrwawionym i poobijanym Johnem (który właśnie rozwalił helikopter), zwierza się z astmy i odartej skóry. No i rzecz jasna Matt wie doskonale, w odróżnieniu od niekompetentnych agentów FBI, iż „wyprzedaż po pożarze” naprawdę jest możliwa. Tymczasem z drugiego planu w filmie wybija się mityczna postać Maga, do którego nasi dzielni bohaterowie zwracają się o pomoc. Mag okazuje się być grubasem mieszkającym w piwnicy swojej matki (Mag twierdzi, że to nie żadna piwnica, lecz „centrum dowodzenia”). Prawie nigdy nie wychodzi z domu, ale w cyberświecie każdy go zna. Można też być pewnym, że kiedy w całym mieście wysiądzie prąd, tylko u Maga wciąż będzie świecić się światło.
Czy naprawdę jest możliwe, żeby jądro naszej planety przestało się kręcić? A kogo to obchodzi? Ważne jest to, że za dużo już powstało filmów o ratowaniu ludzkości od zagrożeń z kosmosu (od asteroid po kosmitów) i nastał czas, by ruszyć w drugą stronę, czyli pod ziemię. A ściślej rzecz ujmując – do „Jądra Ziemi”. I fajnie się stało, bo dzięki temu powołano do życia uroczego chudego osobnika o ksywie Szczur. Jego zadaniem jest, ni mniej ni więcej, opanowanie całej planety. Musi kontrolować przepływ informacji w całej sieci, nie może dopuścić, by wieści o globalnej katastrofie wyciekły do ludu, a w wolnych chwilach wcina kapuśniaczki i ratuje kumpli uwięzionych pod ziemią przed spiskami decydentów. Sam o sobie mówi, że zna tylko jeden język. Zero-jedynkowy.
Bodaj moim ulubionym świrem komputerowym jest Riley Poole ze „Skarbu Narodów”. Na samym początku informuje towarzyszy, że jeśli jego obliczenia są dokładne, to zaraz dotrą do celu, ale nie powinni za bardzo na nim polegać, bo rano zerwała mu się sznurówka. Niedojda z niego życiowa, ale bez jego pomocy kradzież Deklaracji Niepodległości byłaby raczej niemożliwa. Największą chwilę chwały przeżywa, gdy jeden jedyny raz pamięta z historii coś, o czym zapomniał jego przyjaciel-historyk. Zawsze można liczyć na jakieś „celne” uwagi Rileya. Choć ostatecznie stać go na kupno wypasionego sportowego auta, i tak będzie narzekał, że jego wspólnik przyjął tylko nędzny 1% wartości skarbu.
Przykłady można mnożyć bez końca. Kluczowe jest to, że twórcy filmowi upierają się, żeby z takich bohaterów robić dziwaków i ciamajdy. Tak jakby zamknięcie w cyberprzestrzeni oznaczało, że w normalnym życiu nie można funkcjonować poprawnie. Świat komputerów i świat rzeczywisty to dwie zupełnie odrębne płaszczyzny, nie można być mądrym w obu. Filmowy świr komputerowy powinien kilka razy powiedzieć coś głupiego, nie zaszkodzi, jeśli będzie tym najbardziej wystraszonym ze wszystkich bohaterów i w ogóle musi się zachowywać tak, jakby należał do innego gatunku. Takie przedstawianie tych bohaterów pewnie irytowałoby mnie niemiłosiernie, gdyby oni wszyscy nie byli tak uroczy.