Ehhh, miło tak zasiąść na seansie i nie mieć na końcu poczucia wymęczonego „odfajkowania”. Na liście filmów, wskazywanych aktualnie przez rozmaite kółka wzajemnej adoracji jako najlepsze, zdarzył się również tytuł (nie powiem, że jest jedyny, ale na pewno jeden z nielicznych), do którego będę chciała, tak dla odmiany, wracać. „Licorice Pizza”.
Jest to w sumie zastanawiające, bo tak właściwie ten film jest o niczym. Ot, taka sentymentalna historia o młodzieńczym zauroczeniu. Przedsiębiorczy nastolatek zakochuje się w starszej dziewczynie. Chłopak właśnie wyrósł z bycia dziecięcą gwiazdką filmową, ale zamiast się przejmować końcem swoich pięciu minut sławy, natychmiast przerzuca się na robienie czegoś innego. A dziewczyna z kolei nie za bardzo wie, co ze sobą zrobić w życiu. Cały film rozgrywa się na kontraście między dwójką głównych bohaterów. Cwany dzieciak-kombinator i nieco zagubiona dziewczyna, która czuje, że zamiast się szwendać z małolatami, już dawno powinna mieć poukładane życie. Ciągnie ich do siebie, mimo wyraźnej i nieco kontrowersyjnej różnicy wieku. A w tle nostalgiczny obraz Los Angeles (i Hollywood) lat 70-tych, nad którym piali już z zachwytu na wyścigi wszyscy wyznawcy Paula Thomasa Andersona. No dobra, może nie wszyscy, bo z tego co widzę po Internetach, między wyznawcami nie ma konsensusu, czy jest to jeden z najlepszych filmów reżysera, czy jeden z najgorszych. Nawet własnym wyznawcom ciężko jest dogodzić.
Będę szczera: nie jestem wyznawcą Paula Thomasa Andersona. Robi świetne filmy i bezdyskusyjnie jest to jeden z najlepszych obecnie reżyserów. No ale nie dostaję spazmów, jak czytam na plakacie „nowy film Paula Thomasa Andersona”, you know what I mean? Nie wyczekuję jego premier z zapartym tchem i nie doktoryzuję się przy rozkładaniu jego dzieł na czynniki pierwsze oraz doszukiwaniu się ukrytych znaczeń. Twórczość Andersona to dla mnie trochę przyciężki kaliber. I oto pojawia się „Licorice Pizza” – lekki, zabawny, przyjemny film, który zapewne z tego właśnie powodu stał się moim ulubionym tytułem w dorobku reżysera.
W tym filmie podoba mi się właściwie chyba wszystko. Począwszy od osadzenia bohaterów w realiach epoki. Boom na łóżka wodne, kryzys paliwowy, legalizacja maszyn do pinballa, Joel Wachs startujący na burmistrza Los Angeles – te i inne wątki nie krążą sobie gdzieś tam po orbicie, ale ładują się z pełną mocą w życia Gary’ego i Alany, przez co my również czujemy epokę na własnych skórach. A z drugiej strony jest Hollywood, z którego anegdotki co rusz płyną do nas strumyczkami gwiazdorskich epizodów. Speaking of…
Obsada. W epizodycznych rolach postaci prawdziwych (lub opartych na prawdziwych) mamy całą plejadę Nazwisk, od Johna Michaela Higginsa, przez Toma Waitsa i Bradley’a Coopera, aż po Seana Penna. Są to na pewno perełki szalenie zapadające w pamięć, ale szczerze? Gdyby wszystkie te postaci zagrały jakieś no-name’y, film nie utraciłby przez to swojego uroku. Bo show i tak kradnie dwójka aktorów na pierwszym planie. Dla których „Licorice Pizza” jest na dodatek filmowym debiutem! Alanę gra Alana Haim, do tej pory kojarzona z muzyką – współtworzy z dwiema siostrami zespół Haim. Gary’ego gra Cooper Hoffman, syn Philipa Seymoura Hoffmana. Fantastyczny jest to chłopak, mam nadzieję, że zostanie przy aktorstwie. Choć momentami niesamowicie podobny do swego ojca, udowadnia też, że sam jest utalentowanym aktorem, a nie tylko synem utalentowanego aktora.
Na zakończenie powiem, że bardzo to było orzeźwiające doświadczenie oglądać film, gdzie bohaterowie, będący wszak zupełnie zwyczajnymi ludźmi, również wyglądają jak zwyczajni ludzie. Gdzie zamiast tony tapety na twarzy mamy tu i ówdzie jakiegoś pryszcza, a na głowie zamiast nienagannej fryzury w każdym ujęciu mamy nieco smętnie wiszące strąki. I wszystko to przy akompaniamencie czarującego uśmiechu, eksponującego deczko krzywe ząbki. Dla mnie bomba.
P.s. Scena w ciężarówce. Damn, girl. To było awesome!