Plus / minus
Artysta filmowiec
Z małego ekranu
Tematycznie
Migawki filmowe
Jak to się robi?
Minikino
Na melodię...
Na deskach
Różne

Plus / minus
Artysta filmowiec
Z małego ekranu
Tematycznie
Migawki filmowe
Jak to się robi?
Minikino
Na melodię…
Na deskach
Różne
Plus / minus
Artysta filmowiec
Z małego ekranu
Tematycznie
Migawki filmowe
Jak to się robi?
Minikino
Na melodię…
Na deskach
Różne

Tematycznie: klasyka kobiecym okiem

Powiem Wam jak to moim zdaniem jest z tym równouprawnieniem. Taka oto sytuacja przed samymi Świętami: jestem w sklepie, gdzie lubię czasem bywać, bo mają duży wybór soków i napoi oraz różnych smaków wody Kubuś, które są pyszne, bo nie mają w sobie żadnych syfów i smakują jak prawdziwe owoce, a nie jak dziwne coś do niczego nie podobne. Anyway, jestem tam sobie, by zrobić płynne zapasy do Nowego Roku, a że jesteśmy rodziną żłopaczy, to potrzeby mamy duże. Podjeżdżam do kasy z wózkiem wypchanym po brzegi butelkami półtora- i dwu-litrowymi (nie pamiętam ile ich było, ale lekko licząc kilkanaście), sympatyczna pani kasjerka pika cierpliwie czytnikiem i zagaduje mnie z troską: „Jak pani to wszystko do domu doniesie?”. A ja się wdzięcznie uśmiecham i mówię: „Na szczęście jestem samochodem, a potem to już mąż się będzie martwił, jak to wynieść po schodach”. Kurtyna.

Morał z tej jakże mądrej przypowieści powinien płynąć taki: to, że kobiety potrafiłyby zrobić wszystko to samo co faceci nie oznacza, że ochoczo się do tego będą pchać. Nie mam zamiaru udawać, że przyjemność mi sprawi taszczenie trzech ton zakupów po schodach do mieszkania i z czystym sumieniem pozwalam się wykazać mężowi. Największe feministyczne autorytety uprawiają zawód „socjolożki”, „psycholożki” albo jeszcze jakiejś innej „ożki”, polegający na siedzeniu na pupie i mędrkowaniu, zamiast zasuwać do kopalni na przykład. Jak trzeba odśnieżyć podjazd przed domem albo przestawić szafę, to posyłamy chłopa. Nic w tym dziwnego, chłop ma więcej siły i większą szansę przeżycia takich sytuacji. Nie jest to przejaw naszej słabości, że nie robimy czegoś ciężkiego, jeśli mamy się kim wyręczyć. A z walką o równouprawnienie problem jest moim zdaniem taki, że o równych szansach zawodowych i równych zarobkach najgłośniej krzyczą ci, którym kasy nie brak, robiąc przy tym wrażenie, jakby to były największe problemy współczesnych kobiet. A nie są.

Śmieszą mnie na przykład sytuacje, gdy w holyłud, na gali wręczenia nagród kółka wzajemnej adoracji, aktorka wychodzi na scenę odebrać jedną z najważniejszych nagród i wali polityczną przemowę o tym, jak to nie ma wartościowych ról dla kobiet i że chciałaby, by aktorki zarabiały tyle samo co aktorzy. Owacje na stojąco. Słuchajcie, nie żebym miała coś przeciwko równym zarobkom, bo oczywiście to jakiś absurd, żeby płeć miała wpływ na wysokość pensji. Jak to się kiedyś mawiało: „ale z jakiej paki?”. Tym niemniej mam odruch patrzenia z politowaniem, gdy słowa takie padają z ust aktorki, a brawa biją jej inne aktorki, wystrojone i wyfiokowane, z których każda za jedną rolę zarobi więcej niż my oboje z mężem przez rok. No faktycznie mają na co narzekać, biedne dyskryminowane gwiazdy.

Wszystkie te przemyślenia nasunęły mi się na fali kwitnącej w ostatnich latach w branży filmowej i telewizyjnej twórczości wyraźnie feministycznej. I nikt mi nie wmówi, że tak nie jest – co mi przyjdzie do głowy jakiś dobry nowy film czy serial, to w każdym silna babka daje popalić facetom, często w stereotypowo męskiej profesji. Oczywiście zawsze można mówić, że to mało, mało, cały czas mało. Ale ja i tak mam wrażenie, że ten feminizm to się już z wszystkich kierunków leje. Na tej właśnie fali płynęły dwie nowe ekranizacje klasycznych powieści, o których już niedawno pisałam. Powieści napisanych przez kobiety, zekranizowanych przez kobiety i opowiadających głównie o kobietach. Uwaga, teraz będą spoilery.

Jak już wspominałam w recenzjach, zarówno „Małe kobietki”, jak i „Anne with an E” w rękach ich twórczyń, Grety Gerwig i Moiry Walley-Beckett, stały się manifestami feministycznymi, promującymi główne bohaterki na ikony ruchu wyzwolenia kobiet. W poprzednich tekstach wspominałam o tym ogólnikowo, obiecując do tematu jeszcze wrócić, co niniejszym spróbuję uczynić.

Zmagania współczesnych kobiet (które w porównaniu zasadniczo mogą robić, co im się żywnie podoba) stawia w perspektywie fakt, iż akcja obu historii dzieje się w XIX wieku, kiedy co prawda zaczynało się już wyczuwać lekki zefirek zmian w prawach kobiet, ale wciąż jeszcze ich rola sprowadzała się głównie do bycia mięsem na handel między ojcami a mężami. Wybaczcie chamski język. W „Małych kobietkach” kwestię tę uosabiają co prawda nie rodzice głównych bohaterek, którzy wychowują je na panny myślące same za siebie i żyjące w zgodzie ze sobą, lecz ciotka March. Wywiera ona presję bogatego zamążpójścia po kolei na wszystkie dziewczęta, głosząc życiową mądrość, iż tylko bogata kobieta może sobie pozwolić na to, by nie wychodzić za mąż. Wyśmiewa ambicje Jo i ubolewa nad biedną Meg, która zakochała się w biedaku bez perspektyw i będzie w życiu przez to nieszczęśliwa. Ostatecznie na swoją protegowaną wybiera Amy, która ma największe szanse spełnić pokładane w niej przez ciotkę nadzieje. Jo vs Meg vs Amy. Zatrzymajmy się chwilę przy tym zderzeniu światopoglądów.

Jo ma spośród sióstr największe ambicje, by pozostać totalnie niezależną. Twierdzi, że nigdy nie wyjdzie za mąż i że się do tego nie nadaje (co biorąc pod uwagę jej podły charakter jest całkowicie możliwe), chce zarabiać na siebie pisaniem i takiej samej postawy wymaga od swojej ukochanej siostry Meg, gardząc wręcz jej wyborem, szydząc z jej wybranka i proponując ucieczkę w dniu ślubu. Tyle że Meg zwyczajnie chce wyjść za mąż. Nikt jej nie zmusza, zakochała się i już. Chce mieć męża, własny dom i dzieci. Staje się w tym momencie rzeczniczką tych kobiet, dla których rola żony i matki jest spełnieniem ambicji, a które często przez feministki typu Jo (czyli inne kobiety, rzekomo walczące o prawa WSZYSTKICH przedstawicielek swojej płci) są oceniane w krzywdzący sposób, jako te gorsze, bo mające w nosie kariery, pieniądze i inne parytety. Z ust Meg pada zdanie, które powinno być naczelnym hasłem ruchu feministycznego wszędzie i zawsze: „To, że moje marzenia są inne niż twoje, nie oznacza, że nie są ważne”. Bo o to powinno chodzić w naszej żeńskiej solidarności, żebyśmy się nawzajem nie oceniały i żeby niezależnie od tego, czy kobieta chce lecieć w kosmos, robić karierę w korporacji, czy siedzieć w domu z piątką dzieci i serwować mężowi ciepły obiad, nikt jej nie wmawiał, że robi to dla kogokolwiek innego niż dla siebie. Wszystkie mamy prawo spełniać się w taki sposób, jaki nam to spełnienie daje. Trochę szkoda, że ten wizerunek Meg kwitnącej w domowym ognisku zostaje nadgryziony przez realia życia w ubóstwie. Niestety w tym ciotka March miała odrobinę racji, szczęście w małżeństwie jest łatwiejsze, gdy nie trzeba się mierzyć w finansowymi problemami i zazdrościć koleżankom pięknych sukien. Na szczęście zanim historia dobiega końca, Meg wygrzebuje się z dołka, symbolicznie odrzuca swoje materialistyczne zapędy, sprzedając kupiony pod wpływem impulsu materiał na suknię i dokonuje postanowienia, iż bez nowej sukienki da się żyć, a bez ukochanego męża niekoniecznie.

Moim zdaniem najtragiczniejszą postacią w tym tercecie jest Amy, która paradoksalnie wydaje się najbardziej szczęśliwa w swojej roli, uważam jednak, że są to jedynie pozory. Amy ma charakterek i jest próżna, to fakt, ale żyje również w przeświadczeniu, że jest gorsza od swojej siostry Jo, która wielbi Meg i Beth, a Amy traktuje jak popychadło i piąte koło u wozu. Jo broni się wszelkimi siłami przed uzależnieniem się od kogoś innego (nawet mając Lauriego podanego na tacy i wielbiącego ziemię, po której stąpa), ale o siostrze, która próbuje dać całej rodzinie szansę na przetrwanie, wypowiada się szyderczo. Nawet przy wszystkich wadach Amy wydawało mi się to strasznie wobec niej krzywdzące. Tak, Amy świadomie wybiera ten los – córki, której jedynym zadaniem jest bogate wyjście za mąż. Po części z próżności (chce być bogata i nie mieć zmartwień), ale jednak chyba głównie dlatego, że odczuwa presję, by to uczynić. Ciotka March daje jej to do zrozumienia otwarcie: Jo to przegrana sprawa, Meg zakochała się w biedaku, więc to na tobie, Amy, ciąży obowiązek ratowania rodziny. Przykro patrzeć, jak ta biedna dziewczyna porzuca wszelkie ambicje i sprowadza samą siebie do roli ornamentu u boku jakiegoś bogacza. Jednak Amy jest realistką do bólu, wie jak się świat kręci, dlatego romantyczne poglądy Lauriego kwituje w najbardziej feministycznie wymownych słowach całego filmu: „Jestem tylko kobietą. I jako kobieta nie mam jak zarobić własnych pieniędzy. Nie na tyle, by się utrzymać, albo wesprzeć rodzinę. A gdybym miała własne pieniądze, należałyby one do mojego męża, gdy tylko wyszłabym za mąż. Gdybyśmy mieli dzieci, należałyby one do niego, nie do mnie. Byłyby jego własnością. Więc nie siedź tu i nie mów mi, że małżeństwo nie jest propozycją ekonomiczną, bo nią jest.”

Tymczasem Jo przeżywa kryzys swojej niezłomniej tożsamości. Myślała, że będzie szczęśliwa będąc niezależną, ale kariera nie rozwija jej się zbyt szybko, zaczyna odczuwać samotność i obawę, czy aby nie odrzuciła oświadczyn Lauriego zbyt pochopnie. Może jednak lepiej być kochaną niż kogoś kochać? Przykro się patrzy na jej rozdarcie, a jeszcze bardziej przykra jest świadomość, że dla kobiet wtedy często tak właśnie wyglądała rzeczywistość – jeśli chcesz wyjść za mąż, to swoje ambicje musisz wyrzucić do kosza. Wymowne w tym kontekście staje się zakończenie filmu, nieco odmienne w stosunku do powieści. Widać, że Gerwig bardzo nie chce się pożegnać ze swoim manifestem i przyznać ostatecznie racji słowom wydawcy z pierwszych minut filmu: „Jeśli główną bohaterką jest dziewczyna, na końcu musi wyjść za mąż. Albo być martwa, wszystko jedno”. Dlatego zakończenie – spięte klamrą w rozmowie z tym samym wydawcą – pozostaje odrobinę otwarte. Nie jest do końca jasne, czy scena w deszczu z wyznaniem miłości faktycznie miała miejsce, czy jest jedynie elementem fabuły książki, odpowiedzią na protest wydawcy, który absolutnie nie zgadza się, by bohaterka skończyła jako stara panna. Zabieg pozostawienia kwestii Friedricha na uboczu jest na pewno celowy, bo na końcu najważniejsza ma być powieść, ostateczny sukces niezależnej Jo. Spełnienie jej ambicji, dodatkowo osłodzone wynegocjowaniem zachowania praw autorskich i większego udziału w zyskach ze sprzedaży książki, skwitowane przez Jo: „Jeśli mam sprzedać moją bohaterkę na żonę, chcę przynajmniej coś z tego mieć”.

Brzmi to wszystko jak opowieść z barykad strajku kobiet, należy jednak podkreślić, iż z fabuły filmu wyciągnęłam jedynie pewne feministyczne obrazki na potrzeby niniejszego wywodu, jednak ogólnie rzecz biorąc historia sióstr March żadnych murów nie burzy – ostatecznie wszystkie się zakochują i odnajdują spełnienie w związkach (nawet w przypadku Jo, mimo zabiegu stylistycznego, o którym przed chwilą wspomniałam, jasno jest zasugerowane, że związała się z Friedrichem, bo widzimy go w ostatniej scenie w szkole na przyjęciu dla Marmee). O ile więc finał „Małych kobietek” jest klasyczny, o tyle w „Anne with an E” twórcy w wątkach społeczno-feministycznych, jak to się mówi „jadą po bandzie”.

Niektórym problemom społecznym, przez które przetacza się „Anne…” w ciągu swoich trzech sezonów (na przykład dotyczącym mniejszości rasowych czy seksualnych) sporo miejsca już poświęciłam we wcześniejszym tekście, głównym jednak motywem napędzającym fabułę serialu jest ciągle powracająca i zataczająca coraz szersze kręgi kwestia praw i wyzwolenia kobiet. Na początku są to delikatne przytyki powtykane tu i tam. Gdy Ania już w pierwszych dniach szkoły pakuje się w kłopoty przez swój długi jęzor i brak ogłady, a także zostaje publicznie upokorzona przez, pożal się Boże, nauczyciela, w typowo dla siebie teatralny sposób ślubuje, że nigdy więcej tam nie wróci. Wezwany na pomoc do niesfornej dziewczyny proboszcz sugeruje, aby jej do szkoły nie zmuszać, a zamiast tego wyuczyć ją domowych obowiązków i przygotować na żonę. Cóż, zawsze mogło być gorzej, mógł ją zabrać na egzorcyzmy. Jak już ta machina obsesji na punkcie wydawania córek za mąż rusza, to potem potykamy się o nią bez przerwy.

Pierwsza w kolejce jest biedna Prissy Andrews, która za sprawą swoich umizgów z, pożal się Boże, nauczycielem (oraz za sprawą brzydkiej skłonności naszej Ani do rozsiewania plotek) pakuje się w kłopoty i rujnuje swoją reputację. Kryzys zostaje zażegnany z chwilą oświadczyn, Prissy odzyskuje dobre imię, happy end, wszyscy się cieszą. Co za popieprzone czasy. Facet, który jest NAUCZYCIELEM młodej dziewczyny, uwodzi ją praktycznie na oczach całego miasta (ani on, ani ona się specjalnie nie kryją z tym, że na siebie lecą), a gdy sprawa staje się obiektem plotek, tylko Prissy ma z tego powodu kłopoty. Bufon, który ją w to wpakował jest nadal czysty jak łza. I jeszcze na koniec ma być ślub i wszyscy się z tego cieszą? Wybaczcie niecenzuralne słowa, ale to jest po prostu popieprzone. Prissy cieszy się perspektywą zamążpójścia, bo jest zakochana (co w tym bufonie widzi – nie wiadomo; cham, prostak i burak). Ale wszystko do czasu. Prissy, która jest mądra i zdolna, ma iść na studia. Plan taki był od samego początku, pożal się Boże nauczyciel/narzeczony sam osobiście ją przygotowywał do egzaminów. Aż tu nagle palant zmienia zdanie o 180 stopni tuż przed ślubem i mówi swojej przyszłej żonie, że na żadne studia nie pójdzie, bo obowiązkiem żony jest być przy mężu. Skąd taka zmiana? Ano pan nauczyciel/narzeczony jest w istocie gejem (dlatego się tak cały czas wyżywa na biednym Cole’u), ale oczywiście prędzej by umarł niż się do tego przyznał, więc wybiera Prissy na swoją zasłonę dymną. Obrzydliwość. Nie mogę wyrazić jak wielką satysfakcję dała mi spektakularna ucieczka Prissy sprzed ołtarza pod koniec drugiego sezonu. GO GIRL!

Kwestia reputacji dziewczyn wraca ze zdwojoną siłą w sezonie trzecim, gdy do potencjalnego zamążpójścia szykuje się następna z dziewcząt, Josie Pye. Nie jest ona niestety najsympatyczniejszą bohaterką, traktuje Anię podle, tym niemniej nie zasłużyła na to, co ją spotkało. Na kandydata na męża upatruje sobie Billy’ego Andrewsa, który odwzajemnia umizgi, bo Josie jest ładna i z dobrego domu. Wszystko do siebie pasuje, zaręczyny wiszą w powietrzu i nagle wszystko trafia szlag, gdy w czasie potańcówki na miejskim jarmarku Billy dochodzi do wniosku, że Josie jest jego własnością i próbuje na niej wymusić sytuację intymną. Josie ucieka z płaczem, a Billy, kolejny cham, prostak i burak, a do tego niedoszły gwałciciel, rozpowiada wszystkim, że do czegoś doszło i to z jej inicjatywy, rujnując reputację Josie do reszty. Sprawy przyjmują jeszcze gorszy obrót, gdy Ania, chcąc stanąć w obronie Josie i w ogóle wszystkich dziewcząt, publikuje w tajemnicy w gazecie szkolnej feministyczny manifest o prawie do niezależności i nietykalności cielesnej kobiet. Wychodzi z tego niezłe szambo. Niby nie wskazuje Josie z imienia, ale i tak wszyscy wiedzą o kogo chodzi, więc Josie pozostaje już tylko zamknąć się w domu i nikomu na oczy nie pokazywać.

W tym miejscu triumfalny powrót w wielkim stylu zalicza Prissy Andrews (zbieżność nazwisk nieprzypadkowa, jest siostrą Billy’ego – oto jak historia zatacza koło), pierwszorzędnie wytykając swoim rodzicom totalną hipokryzję. Jeszcze niedawno sama była w takiej samej sytuacji, gdy jej reputacja legła w gruzach. Więc teraz Billy może wszystko naprawić i ukrócić niesprawiedliwe plotki wobec Josie. Niech się oświadczy i po problemie. I w tym momencie pan Andrews osiąga szczyt hipokryzji: nie, bo to zupełnie co innego. Taaa, jasne że co innego. Wtedy niesprawiedliwie osądzana była jego własna córka, a teraz pokrzywdzona, równie niesprawiedliwie, i to z rąk jego syna, została obca dziewczyna. Faceci przez takie zachowanie reputacji nie tracą, a dziewczyny owszem.

Mała dygresja: manifest Ani, mimo jej czystych intencji, ściąga na wszystkich więcej kłopotów niż przynosi pożytku i jest kolejnym dowodem na to, iż Ania, przy całej swojej inteligencji i wyobraźni, bywa po prostu straszliwie głupia i naiwna, a nawet egoistyczna. Robi co jej się podoba, nigdy niczego porządnie nie przemyśli i nie przyjmuje do wiadomości, że może po prostu czasem nie mieć racji. Atak na Josie budzi w niej słuszne oburzenie, ale nie chce mi się wierzyć, że taka mądra dziewczyna naprawdę nie pomyślała, jakie konsekwencje może mieć publikowanie takich słów, w takim mieście jak Avonlea, dzień po incydencie. Argument, że nigdzie tam nie pada imię Josie jest śmiechu warty w momencie, gdy całe miasto i bez tego huczy od plotek. Kłopoty ma Josie, kłopoty ma Ania, a także Maryla i Mateusz, na których zawsze pada cień za wybryki przyszywanej córki, kłopoty ma cała gazeta, którą rada miejska (pełna starych dziadów szowinistów) chce z powodu artykułu Ani ocenzurować. I kłopoty ma również panna Stacy, już i tak budząca kontrowersje swoim sposobem bycia.

Ah, panna Stacy. Oto prawdziwa kobieta wyzwolona. Pan, pożal się Boże, nauczyciel po poniżeniu przed ołtarzem spiernicza z miasta aż się za nim kurzy (i niech go buty daleko niosą), a na jego miejsce pojawia się kobieta prawdziwie powołana do kształtowania młodych umysłów i sprowadza do Avonlea zamęt, na jaki to miasto zasługuje. Popyla sobie dziarsko na motorowerze, który sama sobie umie naprawić, w szkole przeprowadza rewolucję edukacyjną, dzięki której dzieciaki w końcu czegoś się nauczą, zakłada z uczniami gazetę i nawet załatwia dla niej prasę drukarską. Na dodatek wcale nie jest starą panną (kto by pomyślał?). Jest wdową, a mąż jej, jak wynika z tych kilku krótkich wzmianek o nim, był partnerem, który swoją żonę traktował jak równą sobie. Słowem, w końcu pojawia się w Avonlea ktoś, kto pomoże młodzieży zrobić krok w przyszłość. I co? I oczywiście od razu zaczyna budzić wrogość miasta, rodziców i w ogóle świata. Czemu? Ano temu, że postęp owszem, edukacja na poziomie owszem, ale byle nie za bardzo, żeby czasem z tym postępem nie przesadzić. Polityka Avonlea: zróbmy zmiany, ale tak, żeby nic się nie zmieniło.

Kwestia edukacji kobiet (jak również edukacji PRZEZ kobiety) zajmuje tutaj naprawdę bardzo dużo miejsca. Więcej niż miało to miejsce w ekranizacji „Małych kobietek”, gdzie ledwie kilka razy było wspomniane, że szkoły dla dziewcząt są beznadziejne. W Avonlea połowa akcji kręci się wokół szkoły. Kontrast pomiędzy szkołą za kadencji pana bufona, a szkołą panny Stacy jest jak między bezgwiezdną nocą, a słonecznym dniem w środku lata. Gdyby każdy miał taką nauczycielkę, wszystkie dzieci by lubiły szkołę. Dlatego tym bardziej wkurza fakt, że jeszcze się dobrze nie zadomowiła, a już ją próbują szurnąć. Na szczęście młodzież została obudzona z letargu i poczuła głód wiedzy, więc za swoją nauczycielką stają murem (nie trzeba chyba mówić, że prowodyrem wszelkich akcji demonstracyjnych jest zawsze Ania). Mówię cały czas o edukacji w ogóle, i poziomie na jaki wynosi ją panna Stacy, jednak w przypadku dziewcząt z Avonlea słowo „edukacja” osiąga zupełnie inny wymiar.

Nic tak dobitnie nie uosabia swoistego rozdwojenia jaźni, na jakie cierpi całe Avonlea, niż klub Postępowych Matek. Szczycą się one tym, że chcą zapewnić córkom lepszą edukację, ale ich „postępowość” okazuje się wyjątkowo wybiórcza. Zapraszają Marylę na spotkanie i chwalą ją za adopcję dziewczynki, ale gdy Ania okazuje się dzikusem nasiąkniętym patologią, w której się wychowała, odtrącają zarówno ją, jak i Marylę. Kobieta-nauczyciel to dla nich powód do dumy, ale gdy panna Stacy rozpoczyna swoje eksperymentalne wybryki, pierwsze się ustawiają w kolejce, by się jej pozbyć. Niby chcą coś zmienić w sytuacji swoich córek, ale w gruncie rzeczy nie chcą nic zmieniać za bardzo. Patrz: polityka Avonlea. Przewodniczącą Postępowych Matek jest pani Andrews (historia się kołem toczy). Jakże wielkie nadzieje budziła ta kobieta, gdy ubolewała nad swoją córką Prissy w przeddzień jej ślubu z bufonem, że „chciała dla niej więcej” i „miała iść na studia”, i „jeszcze nie jest za późno”. Ale gdy Prissy faktycznie wieje sprzed ołtarza, idzie na studia i wraca do Avonlea zupełnie odrodzona, piękna, kobieca, mądra, z głową pełną pomysłów na rozwój rodzinnej firmy, ma odwagę wytknąć rodzicom hipokryzję i stanąć w obronie Josie, i zostaje za to wszystko wyśmiana praktycznie przez ojca, matka jakoś za nią nie staje. Aż ma się ochotę na nią ryknąć: przecież tego dla niej chciałaś, weź jej teraz pomóż! No ale klub najwyraźniej ma niepisaną zasadę, że postępowość to sobie może śmiało uprawiać, ale we własnym gronie. Mężom się nie stawiamy.

Na tle tego wszystkiego najdziwniej się prezentuje postać Diany. W książkowym pierwowzorze postać Diany Barry była jakby odpowiednikiem Meg March. Wcześnie wyszła za mąż, nie miała ambicji naukowych, chciała być żoną i matką, i czuła się w tej roli absolutnie szczęśliwa, mimo iż przez to rozjechały się nieco drogi jej i Ani. Odnoszę wrażenie, że twórcom „Anne with an E” bardzo zależało na tym, by takiej bohaterki w ogóle nie było. Dlatego Diana staje się tu kimś zupełnie innym, ale jakby nie do końca wiadomo kim właściwie. Czasem odnosiłam wrażenie, że na Dianę nie ma jednego spójnego pomysłu. Najpierw jest idealną damą, dla której szczytem edukacji jest język francuski, gra na fortepianie i dobre maniery. Tylko tego się od niej oczekuje – wyjdzie dobrze za mąż i finito. Pod wpływem Ani i różnych innych czynników zaczyna jej być ciasno w tych krynolinach. Chce być wolna, ale nie wie, jak ta wolność ma wyglądać. Początkowo utożsamia ją z Jerrym, ale bardziej chyba na zasadzie buntu wobec sztywnych zasad życia jej rodziców, niż prawdziwego uczucia. Koniec końców bowiem uznaje, że Jerry to dla niej zbyt niskie intelektualnie progi i kończy „romans” w sposób nieco okrutny. Tak dochodzimy kolejny raz do tego samego morału: wolność będzie wtedy, gdy wolno będzie Dianie iść na studia. O czym rzecz jasna jej rodzice nie chcą słyszeć. Pod wpływem ciotki Józefiny Diana przystępuje do egzaminu w tajemnicy. Dramat i rozpacz w rodzinie, ale ostatecznie państwo Barry dają się przekonać, by córkę na studia puścić. A przekonuje ich Maryla.

I tu pragnę na zakończenie powiedzieć, dlaczego Maryla wyrasta na twarz feminizmu i cichą bohaterkę wszystkich kobiet. Nie Ania, z jej niewyparzoną gębą, która wszystko próbuje załatwić krzykiem, lecz właśnie Maryla – stara panna, przez mieszkańców traktowana z szacunkiem, ale nie jak ktoś, z kim należy się liczyć. Maryla nie ma ambicji, by być kimś takim. Chce tylko siedzieć na Zielonym Wzgórzu i robić swoje. Los ma dla niej inne plany, bo przysyła Anię, a wraz z nią kłopoty. Co jest jednak prawdziwie niezwykłe, Maryla wydaje się jedyną osobą, która potrafi jakoś w sobie pogodzić stare z nowym. Z wierzchu konserwatywna do bólu, okazuje się w gruncie rzeczy zadziwiająco otwarta na postęp. Staje w obronie Ani, gdy ta podpada Postępowym Matkom i mimo, iż Ania naprawdę zawiniła, Maryla nie ma skrupułów, by im wytknąć, że najwyraźniej „postępowe wychowanie nie obejmuje współczucia”. Staje również w obronie panny Stacy, gdy miasto próbuje się jej pozbyć i śmiem twierdzić, że właśnie głos Maryli w dużej mierze przyczynia się do ostatecznego zwycięstwa. Jako pierwsza przyjmuje Basha i także w jego obronie zabiera głos, gdy konduktor nie chce go wpuścić do pociągu. Po śmierci Mary podejmuje się opieki nad jej córeczką i bez wahania odpyskowuje bezczelnemu sklepikarzowi, który karci ją za opiekę nad czarnoskórym dzieckiem. Pomaga młodzieży zorganizować protest przeciwko ocenzurowaniu gazety i nie boi się głośno powiedzieć, że mają oni prawo zabrać w tej sprawie głos. I w końcu to Maryla nakłania Barry’ch do zmiany zdania, dzięki czemu Diana może razem z Anią iść na studia. A wszystko to czyni bez krzyku, bez narzucania się nikomu, bez pakowania nikogo w kłopoty. Po prostu robić swoje, zabrać głos kiedy trzeba, byle kulturalnie, a potem dalej robić swoje. Marylę ogłaszam MVP (najbardziej wartościowym zawodnikiem) turnieju.

Gdyby serialowi pozwolono toczyć się dalej, Ania miałaby szansę dojrzeć, stać się lepszym wzorem dla młodych dziewcząt i (jako że na końcu są z Gilbertem „po słowie”, ale każde z nich wyrusza, by realizować swoje plany) miałaby również szanse dowieść tego, czego odmówiono innym bohaterkom serialu – że w feminizmie da się pogodzić ambicje z miłością i nie trzeba z jednego zrezygnować, by osiągnąć drugie. Tego się już jednak nie dowiemy.