Plus / minus
Artysta filmowiec
Z małego ekranu
Tematycznie
Migawki filmowe
Jak to się robi?
Minikino
Na melodię...
Na deskach
Różne

Plus / minus
Artysta filmowiec
Z małego ekranu
Tematycznie
Migawki filmowe
Jak to się robi?
Minikino
Na melodię…
Na deskach
Różne
Plus / minus
Artysta filmowiec
Z małego ekranu
Tematycznie
Migawki filmowe
Jak to się robi?
Minikino
Na melodię…
Na deskach
Różne

Plus / minus: „Małe kobietki”

Kobiety o kobietach. Louisa May Alcott pisała o nich w połowie XIX wieku, a dziś Greta Gerwig przeniosła je w nowej adaptacji na duży ekran. Klasyki są nieśmiertelne, filmowcy lubią do nich wracać, a widzowie oglądać któryś raz to samo, tylko w nowym opakowaniu. Moim zdaniem jednak jest to swego rodzaju wyzwanie, aby przenieść na duży ekran kolejny raz tę samą powieść w taki sposób, aby nie była to jedynie kopia poprzedniego filmu, lecz by przy szacunku do kart powieści wniosła również coś nowego od siebie. Wydaje mi się, że Greta Gerwig (reżyserka i autorka scenariusza) w „Małych kobietkach” dokonała tej sztuki, a jej wizja bardzo przypadła mi do gustu.

Zacznijmy od podkreślenia, że film Gerwig jest adaptacją nie tylko „Małych kobietek” Alcott, ale również ich drugiej części, czyli „Dobrych żon”, a fabuła nie jest tutaj prowadzona linearnie, więc perypetie młodszych sióstr March przeplatają się ciągle z wkraczaniem ich w dorosłość.

Jednocześnie pierwsze 10 minut filmu stanowi swego rodzaju zarys w pigułce głównych postaci. Mamy więc Jo, która pracuje w Nowym Jorku jako nauczycielka, a w międzyczasie próbuje swoje ambicje pisarskie przekuć w karierę, sprzedając opowiadania do gazet (pod uroczym pretekstem, że napisała je „przyjaciółka”) i pomagając w ten sposób finansowo rodzinie. Amy jest w Paryżu, gdzie towarzyszy w podróży po Europie ciotce March, pobierając lekcje malarstwa, udzielając się towarzysko i ogólnie rzecz biorąc spędzając czas na byciu idealną damą. Tymczasem najstarsza z sióstr, Meg, jest już żoną i matką, której główne źródło cierpienia stanowi brak pieniędzy na piękne suknie i poczucie bycia gorszą niż wystrojone koleżanki. A Beth? Beth, szara myszka, dnie spędza przy ukochanym fortepianie. Chwilę później cofamy się w przeszłość siedem lat i widzimy rozgadane, wesołe i roześmiane dziewczęta, spędzające czas na zabawach, domowych obowiązkach i wpadaniu w dziecinne tarapaty. I tak przez cały film trudy dorosłości przeplatają się z beztroskim czasem dzieciństwa.

Te nieustające przeskoki czasowe są w mojej opinii największą niestety wadą filmu. I nie chodzi mi tu o sam koncept, lecz o jego egzekucję. Fabuła staje się pod pewnymi względami ciekawsza – podkreślone zostają w ten sposób zmiany jakie zaszły w bohaterach, ale po stronie technicznej mam wrażenie, że coś kuleje. Wielokrotnie dopiero po kilku sekundach „zaskoczyło” w mojej głowie, że właśnie nastąpił przeskok czasowy i nagle jesteśmy zupełnie gdzie indziej. Czasem nie dało się tego stwierdzić po wyglądzie bohaterów, bo aż tak się nie zmienili fizycznie, jedynie po ich zachowaniu i okolicznościach, więc takie gwałtowne przeskoki, często nie zaakcentowane w żaden sposób, sprawiały, że łatwo było stracić na chwilę wątek. A może to tylko ja miałam taki problem.

Drugim największym minusem filmu, skoro już przy minusach jesteśmy, jest postać profesora Friedricha Bhaera, który wedle książkowego pierwowzoru powinien być starszy, grubszy, zarośnięty, poczciwy, charyzmatyczny, a w filmie wyszedł młody, przystojny, wystraszony i totalnie nijaki. Cały sens historii Jo i profesora polegał na tym, że na oko pasowali do siebie jak pięść do nosa. Niezależna, w gorącej wodzie kąpana i lubiąca postawić na swoim Jo najpierw zobaczyła w nim autorytet i osobę, z której opinią się liczy, a dopiero potem miłość. Filmowy Bhaer nie ma w sobie nic z książkowego. I jeszcze występuje w pięciu scenach na krzyż. W mojej opinii nagłe uczucie do niego ze strony nieustępliwej Jo, która wszystko chce robić po swojemu i całe życie twierdziła, że nie wyjdzie nigdy za mąż, wypada blado i po prostu niewiarygodnie. Nie mam nic do aktora, ale obsadzony został niefortunnie, a jego postać spartaczona.

Wypunktujmy teraz plusy, bo tych jest na szczęście znacznie więcej. Po pierwsze: obsada. Poza nieszczęsnym Friedrichem obsada jest doskonała. Saoirse Ronan, Emma Watson, Florence Pugh i Eliza Scanlen w rolach sióstr March są wszystkie fantastyczne. Szczególnie Florence Pugh jako Amy wypadła w mojej opinii zjawiskowo i rewelacyjnie sportretowała transformację swojej bohaterki z małej trzpiotki w piękną damę. Drugi plan również w większości nie zawiódł. Laura Dern w roli Marmee jest cudowna, Timothée Chalamet (najgorętszy dziś chyba towar młodego pokolenia Hollywood) nie zawiódł jako melancholijny lekkoduch Laurie, a Chris Cooper wzruszająco wypadł jako jego dziadek. Postać pana March została bardzo zmarginalizowana, ale Bob Odenkirk sprawił, że nie odeszła całkiem w niepamięć. James Norton jako pan Brooke wypadł nieco blado, ale przynajmniej pasuje temperamentem do dziewczęcej Meg, więc ich historia miłosna jest bardziej wiarygodna. No i oczywiście królowa Meryl w roli ciotki March, postaci momentami bardzo karykaturalnej, ale cóż… w końcu to Meryl, jej wszystko wolno.

Po drugie: wierność oryginałowi. Nie tylko fabularna, choć to również powiodło się bardzo dobrze, zważywszy że film powstał na podstawie dwóch powieści i siłą rzeczy wymagał pewnych skrótów i uproszczeń. Przede wszystkim jednak wierność duchowa – Gerwig udało się zachować klimat powieści. Uchwycona i podparta świetną obsadą rozmaitość charakterów staje się bezsprzecznie największym plusem filmu. Wyciągnięte z kart powieści postaci są na ekranie ludźmi z krwi i kości, a rodzinna dynamika w domu Marchów została pokazana przepięknie, nie pozostawiając wątpliwości, iż patrzymy na prawdziwą, kochającą się rodzinę.

Co prowadzi nas do punktu trzeciego na liście plusów: „Małe kobietki” są filmem idealnym na porę roku, którą mamy teraz za oknem. Nic tak nie leczy jesienno-deszczowej chandry jak ciepły, rodzinny, wzruszający seans.

I po czwarte, na zakończenie: wspomniana przeze mnie na początku wartość dodana. Greta Gerwig przekształciła mimo wszystko bardziej konserwatywne w wymowie powieści Alcott w prawdziwie feministyczny manifest, kładąc dużo większy niż na wątki miłosne nacisk na kwestie związane z edukacją i rolą kobiet w tamtych czasach. Postawiła swoje bohaterki na granicy i popychała je to w jedną, to w drugą stronę. Jest to jednak materiał na inną okazję, która nadarzy się, obiecuję, już niebawem.