Nie trzeba chyba tłumaczyć, dlaczego wybrałam się do kina na film „Kocha, lubi, szanuje”. Ryan Gosling, wyglądający jakby go wycięli z katalogu, zachęciłby każdą dziewczynę, znacznie mniej świrniętą na jego punkcie niż ja. W ostatnim czasie dość ciężko o dobrą komedię, nazwijmy to, romantyczną. Taką, która nie byłaby zżyną z czegoś innego i nie balansowałaby na granicy dobrego smaku. Dlatego tym bardziej polecam wszystkim „Kocha, lubi, szanuje”.
Szybkie „kto” i „co” na początek. Za „Kocha, lubi, szanuje” odpowiedzialny jest duet reżyserski Glenn Ficarra i John Requa, ojcowie dość głośnego i kontrowersyjnego (szczególnie za oceanem) „I love you, Phillip Morris”. Scenariusz z kolei napisał Dan Fogelman, znany do tej pory ze scenariuszy do bajek Disney’a („Auta”, „Zaplątani”). Kto by przypuszczał, że z tej kolaboracji powstanie tak ciepły i uroczy film?
Trzech facetów na różnym poziomie rozwoju emocjonalnego – czterdziestoletni Cal, który właśnie dowiedział się, że jego żona chce rozwodu, trzynastoletni Robbie przeżywający właśnie pierwszą miłość (i święcie wierzący w istnienie bratnich dusz) oraz trzydziestoletni Jacob, który prawdopodobnie nigdy nie wierzył w miłość. Rozbity i zdołowany Cal trafia pod skrzydła Jacoba, króla playboyów, który obiecuje pomóc mu odnaleźć zagubioną męskość. Przed nimi długa droga, począwszy od wymiany garderoby, a na przyspieszonym kursie podrywania skończywszy. Gdzieś po drodze Jacob poznaje dziewczynę, która wszystko zmienia. Robbie tymczasem nie może pogodzić się z tym, że ojciec się poddaje i nie walczy o swoją drugą połówkę. Drogi wszystkich bohaterów zbiegają się w jednym miejscu, gdzie w wyniku potężnej awantury, wszyscy po kolei dają sobie po twarzach.
Ten film jest jak dla mnie filmem duetów. Steve Carell i Ryan Gosling (chyba nie trzeba mówić, który z nich gra Cala, a który Jacoba) są razem na ekranie fantastyczni. Patrzy się na nich z permanentnym bananem na twarzy. Duet Steve Carell i grająca jego żonę Julianne Moore także jest znakomity. Niby się rozwodzą, ale jakoś po nich widać, że to czysty idiotyzm. Nie ustępują im w niczym Ryan Gosling i Emma Stone. Scena z wariacją na temat „Dirty dancing” mnie osobiście zmiotła.
W dzisiejszym świecie łatwo o cynizm. Wszystkich tych, którym w duszach tlą się jeszcze iskierki romantyzmu, zachęcam do obejrzenia „Kocha, lubi, szanuje”. To nie jest kolejna typowa komedia romantyczna, w której (jak to ujęła moja niezawodna przyjaciółka) z góry wiadomo, co za chwilę nastąpi. Dzięki tym dwóm godzinom nastroiłam się pozytywnie co najmniej na kilka najbliższych tygodni.