Jazda na maksa, po bandzie i na pełnym gazie. Tak podsumowałam „Kingsman” we wczorajszym smsie do mojego brata, świeżo po powrocie z seansu kinowego. Zabawa, przyznaję, była przednia. Jeśli ktoś dobrze się czuje w klimatach pastiszu i tęskni za kinem szpiegowskim spod znaku klasycznego Jamesa Bonda – „Kingsman” to coś dla niego.
Pierwsza scena, tak zwany prolog – Bliski Wschód, 17 lat temu. Helikopter zbliża się do kamiennej twierdzy, zaczyna się bardzo delikatna rozpierducha (tak tylko, żeby nas wprowadzić w klimat), w tle leci intro do „Money for nothing” Dire Straits, a widz myśli sobie: będzie czad! No i jest, pełen czad. Wszystko w tym filmie jest przerysowane i naciągane do granic absurdu, szpiegowskie zabawki wyglądają jak żywcem wyjęte z pracowni Q, agenci w perfekcyjnie skrojonych (i kuloodpornych) garniturach są najprawdziwszymi z prawdziwych dżentelmenów, czarny charakter jest równie śmieszny, co kompletnie szalony, a powiedzieć, że „trup ściele się gęsto” byłoby niedopowiedzeniem stulecia.
Fabuła, luźno oparta na komiksie Marka Millara i Dave’a Gibbonsa, jest generalnie prosta i przewidywalna – dla tajnej organizacji szpiegowskiej, działającej pod przykrywką firmy krawieckiej ( LOL ), ratowanie świata to chleb dość powszedni. Harry Hart vel Galahad (wymiatający Colin Firth) bierze pod swe doświadczone skrzydła chłopaka z ulicy, Eggsy’ego Unwina, którego ojciec, zanim przedwcześnie zakończył żywot, przymierzał się do zostania Kingsmanem. Kiedy przy nieudanej próbie odbicia Luke’a Skywalkera, przepraszam, profesora Arnolda (autentycznie nie poznałam Marka Hamilla i odkryłam ten fakt dopiero na napisach końcowych) ginie jeden z agentów, pozostali muszą – zgodnie z odwieczną tradycją – przedstawić swoich kandydatów na wakat. Czempionem Harry’ego zostaje, jakżeby inaczej, Eggsy. Na tle eleganckich i bufonowatych chłopców z wyższych sfer wygląda on dramatycznie nie na miejscu, ale jest na tyle twardy i na tyle cwany, że nie da się złamać grupce idiotów ze srebrnymi łyżeczkami w tyłkach. Podczas gdy Eggsy i inni mali chłopcy bawią się na obozie dla rekrutów (lub też, jak powiedziałby Merlin: biorą udział w najbardziej niebezpiecznej rozmowie kwalifikacyjnej na świecie), Harry i inni duzi chłopcy próbują rozkminić, czemu nagle na całym świecie różne VIPy zapadają się pod ziemię, ludziom wybuchają głowy i w ogóle co się u licha dzieje?
Akcja w tym filmie jest absurdalna. Od momentu sceny rzezi w kościele (z „Free bird” Lynyrd Skynyrd grającym w tle) twórcom puszczają wszelkie hamulce, a dalej jest jeszcze więcej i mocniej. Dla niektórych może to być ciut za dużo i ta część widowni pewnie wolałaby, żeby akcja zatrzymała się pół kroku wcześniej. Nawet ja bym polemizowała, czy naprawdę potrzebne było AŻ tyle. Jest to jednak moja jedyna wątpliwość, ponieważ koniec końców „Kingsman” to po prostu pierwszorzędna rozrywka. Colin Firth, Samuel L. Jackson i Mark Strong (jego Merlin jest cudowny) fantastycznie bawią się swoimi postaciami i co krok puszczają do nas oko. Młody Taron Egerton nie dał się zostawić w tyle, a Eggsy okazał się uroczy.
Reżyser i scenarzysta Matthew Vaughn wykazał się świetną ręką i wyczuciem stylu. Miksuje ze sobą sceny poważne i komiczne, pomiędzy wplatając akcję o niesamowitym tempie i jakimś cudem udaje mu się zachować porządek i uniknąć bałaganu. Wszystko razem staje się jedną wielką pieśnią pochwalną na cześć kina w stylu starych dobrych Bondów sprzed ery Daniela Craiga. W filmie jest nawet taka scena, gdy Harry i Valentine, racząc się fast foodami z McDonalda, rozmawiają o współczesnym kinie szpiegowskim, zbyt poważnym i zdecydowanie mniej fajnym niż klasyczne Bondy. Aż się łezka w oku kręci.