Plus / minus
Artysta filmowiec
Z małego ekranu
Tematycznie
Migawki filmowe
Jak to się robi?
Minikino
Na melodię...
Na deskach
Różne

Plus / minus
Artysta filmowiec
Z małego ekranu
Tematycznie
Migawki filmowe
Jak to się robi?
Minikino
Na melodię…
Na deskach
Różne
Plus / minus
Artysta filmowiec
Z małego ekranu
Tematycznie
Migawki filmowe
Jak to się robi?
Minikino
Na melodię…
Na deskach
Różne

Tematycznie: tam i z powrotem

Nie jestem nawet zła. Jest mi smutno. Wraz z ostatnim rozdziałem „Hobbita” skończyła się pewna epoka. Przez niemal 15 lat rytm życia ogromnej rzeszy kinomaniaków (i tolkienomaniaków) wyznaczały kolejne wycieczki do Śródziemia. Kiedy po nieprawdopodobnym sukcesie „Drużyny Pierścienia”, „Dwóch Wież” i „Powrotu Króla” (zarówno komercyjnym jak i artystycznym) Peter Jackson na dość długi czas postanowił od Śródziemia odpocząć, uznałam to za dobry znak. Oczywiście wiedziałam, że pomysł przeniesienia na duży ekran również „Hobbita” prędzej czy później powróci, ale cieszyłam się, że Jackson zwlekał z tym tak długo. Bo przecież logiczniej byłoby doić tę krowę od razu, zanim ludzie zapomną jak było fajnie. A skoro nie doją to znaczy, że chcą film zrobić dobrze, a nie tylko dla kasy. Chyba jednak trochę się pomyliłam.

Nakręcenie „Władcy Pierścieni” było jak porwanie się z motyką na Słońce. Książka jest dziełem monumentalnym i ma rzesze fanów wśród wszystkich pokoleń na całym świecie. Efekt przeszedł najśmielsze oczekiwania nawet największych sceptyków. Rozmiary pierwowzoru wymuszały pewne skróty, pojawiały się mniej lub bardziej potrzebne zmiany, ale były one w większości zrozumiałe lub w najgorszym przypadku były do zaakceptowania (czytaj: nie rujnowały całości). Jacksonowi udało się podołać nie tylko wyzwaniom technicznym (efekty wizualne zapierały dech w piersiach, jak na ówczesne możliwości), udało mu się również coś ważniejszego. Uchwycił ducha tej historii. Przyjaźń, honor, poświęcenie – tam się czuło, że to nie są puste słowa. Drużyna stanowiła jedność nawet wtedy, kiedy zostali rozdzieleni. Akcja była bardzo intensywna, a mimo to bohaterowie mieli wystarczająco dużo czasu, aby ich wzajemne relacje stały się dla nas wiarygodne. Pierwsza trylogia Jacksona jest piękna, wzruszająca, imponująca, po prostu EPICKA.

Kiedy oficjalnie ogłoszono, że ruszają prace nad „Hobbitem”, ludzie wpadli w euforię. I ja też wpadłam. A potem zaczęły stopniowo dochodzić do nas niepokojące wieści. Najpierw historię podzielono na pół i pomyślałam sobie, że to najwyraźniej będzie baaardzo wierna adaptacja. Potem „Hobbit” przekształcił się w trylogię i zrobiło się całkiem zabawnie. Jackson uzupełnił treść o informacje z dodatków, a potem jeszcze dał się ponieść wyobraźni i dopisał kilka rzeczy całkiem w sufitu. Gdyby efekt zwalał z nóg, prawdopodobnie wybaczylibyśmy Jacksonowi wszystko.

Nie mówię, że w trylogii o hobbicie nie ma nic dobrego. Dobrego jest wiele. Gdybym mogła powybierać to całe dobro i złączyć w całość, powstałaby naprawdę świetna adaptacja. Weźmy „Niezwykłą podróż”. Pierwsze spotkanie Bilba i Gandalfa? Cudeńko. Scena z trollami? Całkiem niezła. Zagadki z Gollumem? REWELACJA. „Pustkowie Smauga” też miało niezłe momenty. Pająki? Obrzydliwe, ale tak w ogóle to wypas. Spotkanie Bilba ze smokiem? Fantastyczne, Smaug wyszedł perfekcyjnie. „Bitwa Pięciu Armii” to właściwie jedna wielka nawalanka, niewiele się dzieje poza tym. Choć przyznaję, że rozpierducha, jakiej Smaug dokonał w Mieście na Jeziorze bardzo mi się podobała. I skłamałabym, gdybym powiedziała, że nie ryczałam jak dziecko, gdy Bilbo żegnał się z Thorinem.

Oto jest bowiem problem całej tej trylogii – tyle, za przeproszeniem, nasrano wątków pobocznych i czasami absurdalnych scen akcji, że Bilbo Baggins stał się właściwie drugoplanową postacią we własnej historii. Co jak co, ale w tej bajce to chyba jednak HOBBIT powinien grać pierwsze skrzypce. Martin Freeman jest DOSKONAŁY. Lepszego Bilba być nie mogło, to jest jedyny facet, który powinien grać tę rolę. Brak mi słów, by wyrazić, jak rewelacyjny jest Bilbo Baggins w wykonaniu Freemana. Najlepszy hobbit EVER. Gdyby tylko pozwolono mu być na pierwszym planie cały czas (jak być powinno), film byłby cudowny.

Powszechnie w kinie królująca zasada, że w kolejnych filmach wszystkiego musi być więcej i mocniej niż w poprzednich, również w przypadku „Hobbita” zbiera swoje żniwo. Sceny akcji są rozdmuchane do przesady i czasem naprawdę można mieć tego dość. Jednak byłabym w stanie przymknąć na to oko, technika poszła do przodu, chłopcy chcieli się zabawić. Ja to nawet rozumiem. Mój główny zarzut leży gdzie indziej. Przez trzy seanse „Hobbita” miałam wciąż nieodparte wrażenie, że twórcy chcą powielić wszystkie możliwe motywy z „Władcy Pierścieni” (no bo przecież tam się powiodło, więc tego się trzeba trzymać) i podnieść je o poziom wyżej, choć przecież – taki oto paradoks – wagę powinny mieć tutaj mniejszą. Wyszła z tego trochę parodia niestety.

Punkt pierwszy. Wróg powrócił, ciemność ogarnia Śródziemie, zło wyłazi z ukrycia, mamy przesrane. Nawet kiedy chodzi o wypędzenie smoka, tak naprawdę chodzi o Saurona, bo całe zło na świecie jest przez to, że Sauron powrócił. Nie pozostawiono żadnych niedopowiedzeń, fabułę „Hobbita” dokładnie pozszywano z „Władcą Pierścieni”, żeby się wszystko ładnie złożyło w całość. Tyle że zanim akcja „Władcy Pierścieni” się w ogóle zacznie musi minąć jeszcze 60 lat… Tłuką nas tym Sauronem po głowie, odwracając niepotrzebnie uwagę od głównego wątku.

Punkt drugi. W ramach przenoszenia z „Władcy Pierścieni” wszystkiego co się da, przenieśliśmy również Legolasa, robiąc z niego przy okazji jeszcze większego cyborga i akrobatę. Koleś jest niezniszczalny i wszechmocny najwyraźniej. Musicie wiedzieć, że ja kocham Legolasa, to jedna z moich ulubionych postaci u Tolkiena. Jego obecność w „Hobbicie” ma o tyle sens, że jego ojciec jest częścią tej historii. Doklejenie Legolasa było więc stosunkowo łatwe do zrobienia. Szkoda tylko, że zostaje wciągnięty w uwłaczający jego godności trójkąt miłosny z Kilim i Tauriel, co niezwłocznie prowadzi nas do punktu trzeciego.

Punkt trzeci. Przyjaźń, która we „Władcy Pierścieni” zrodziła się między Legolasem a Gimlim była i powinna na wieki wieków pozostać WYJĄTKOWA. A teraz nam wpierają, że to nie tylko było możliwe wcześniej, ale nawet możliwe było, żeby elf się w krasnoludzie zakochał dosłownie po 5 minutach rozmowy. Wybaczcie, ale bez jaj. Nie zrozumcie mnie źle, Kili jest super. Budzi największą sympatię ze wszystkich krasnoludów (no, może poza Balinem). W sumie nie mam nawet nic przeciwko, żeby robił maślate oczy do Tauriel, która nawet naprawdę nie istnieje, bo przecież ten motyw też już znamy (Gimli patrzył wszak w Galadrielę jak w święty obrazek). Wkurza mnie natomiast niemiłosiernie, że cały ten kretyński wątek zachwiał wyjątkowością późniejszej relacji Legolasa z Gimlim, ukradł nam jakąś drobną jej cząstkę, a koniec końców nic z niego nie wynikło, więc tak naprawdę traciliśmy tylko czas.

Punkt czwarty. Thorin Dębowa Tarcza we wszystkich trzech filmach konsekwentnie próbuje spychać Bilbo Bagginsa na boczny tor i zająć miejsce na stanowisku „główny bohater tej historii”. Thorin jest postacią kultową. A wybrany do zagrania tej roli Richard Armitage jest naprawdę świetny. Niestety twórcy po raz kolejny tłuką nas po głowach, przy każdej możliwej okazji robiąc z Thorina mini-Aragorna (nie tylko z Thorina zresztą, kolejnym mini-Aragornem staje jest Bard). Znowu król, który musi powrócić. Sęk w tym, że nie jest to motyw całkiem kradziony, bo Thorin faktycznie był prawowitym władcą i faktycznie chodziło o to, żeby powrócił (podobnie jak Bard był rzeczywiście potomkiem władców Dali). I dlatego podwójnie wkurzające jest to, że na każdym kroku brutalnie przekraczana jest granica, za którą aluzja przestaje być subtelna, a zaczyna być irytująco sztuczna i wtórna. Problematyczne jest jeszcze jedno. Thorin zostaje nam przedstawiony jako półbóg niemalże, najwspanialszy wódz, za którym wszyscy są gotowi pójść w ogień. I trochę mi się to kłóci z faktem, że przez trzy filmy Thorin zachowuje się jak totalny dupek. Próbuje się to usprawiedliwiać za pomocą Thranduila, który zostaje odmalowany jako jeszcze większy dupek, nie wiedzieć czemu sprowadzony do roli najbardziej negatywnej postaci (swoją drogą wątek ojca-dupka też już chyba gdzieś widzieliśmy…). Co wciąż moim zdaniem nie zmienia faktu, że ta nienawiść Thorina do elfów bardzo szybko staje się męcząca, szczególnie w momencie, gdy bez żadnej konkretnej przyczyny jest niewybaczalnie nieuprzejmy w stosunku do Elronda i to w jego własnym domu.

Punkt piąty. Kolejny przykład wątku, który jest w sumie wierny książce, a przy tym niechcący staje się smutną parodią – Arcyklejnot. Rzeczywiście był przedmiotem obsesji Thorina i głównym powodem jego szaleństwa, ale winna tu była chciwość krasnoluda. Uporczywe kojarzenie Arcyklejnotu z Pierścieniem wypada nie tylko śmiesznie, ale w moim odczuciu psuje również cały efekt (tym bardziej, że Pierścieniem też się nas bez przerwy tłucze po głowie, a Bilbo uzależnia się od niego wręcz błyskawicznie). Nie dość, że dosłownie wszyscy się gapią w Arcyklejnot z chorym podziwem, to jeszcze przez przypadek podkopywana zostaje przez to moc samego Pierścienia. Pierścień był śmiertelnie niebezpieczny nie dlatego, że był piękny (to w końcu na oko tylko zwykła obrączka), ale dlatego, że posiadał piekielną moc. Arcyklejnot to po prostu nieziemskiej urody kamień, symbol władcy, a nie narzędzie zniszczenia wykute przez wcielonego diabła.

Przyznaję, że do twórczości Tolkiena mam stosunek bardzo emocjonalny. „Władca Pierścieni” pozostanie moją najukochańszą książką już chyba na zawsze. Nie jestem w stanie wyrazić słowami, jak ważne jest to dla mnie dzieło i jak wielkie wrażenie wciąż na mnie robi, ilekroć do niego powracam. Chciałabym przymknąć oko na wszelkie wady trylogii o hobbicie, nie dać się wytrącić z równowagi pojawieniem się Radagasta i cieszyć z prostego faktu, że Beorn nie podzielił losu Toma Bombadila i pojawia się w filmie na te 5 minut. Wytężałam wszystkie siły woli, ale nie mogę. Kompletna dekonstrukcja jednej z najbardziej kultowych powieści mojego dzieciństwa jest jednak ponad moje siły.