Phoebe Waller-Bridge – twórczyni, scenarzystka, główna bohaterka. Jej poczucie humoru, błyskotliwość, sarkazm i cięty język sprawiły, że szybko stała się idolką wyzwolonych kobiet. Czemu się zresztą wcale nie dziwię. Yep, w kooooońcu obejrzałam „Fleabag”.
„Fleabag” jest z wierzchu komedią, czasem dość czarną, a pod tym komediowym lukrem czai się dramat, wywlekany stopniowo na wierzch. Drugi sezon jest już bardziej optymistyczny, rzekłabym, ale tu kryje się ciekawa historia, bo drugiego sezonu miało w ogóle nie być.
Wszystko zaczęło się od sztuki teatralnej. A właściwie od monodramu autorstwa Phoebe Waller-Bridge, w którym autorka tekstu siedzi na scenie i przez godzinę nawija do publiczności o życiu Fleabag. Sztuka, jak pewnie można się domyślić, była fenomenalna, więc Waller-Bridge przerobiła ją następnie na scenariusz serialu, w którym zagrała również główną rolę. Tak powstał pierwszy sezon. Twórczyni początkowo nie chciała pisać kontynuacji. Dlaczego?
Cały koncept serialu opiera się na czymś, co określamy „burzeniem czwartej ściany”. Fleabag ciągle nawija prosto do kamery, patrzy w kamerę, rzuca miny do kamery – nawet w trakcie dialogów i rozmaitych innych interakcji (wink) z pozostałymi bohaterami. Prawdopodobnie dlatego nawiązujemy z nią tak silną więź. Mamy wrażenie, że ona cały czas nam się z czegoś zwierza, opowiada nam anegdotki i różne ploteczki, jakby traktowała nas jak przyjaciół, z którymi ot tak przyszła se pogadać. W ostatnich scenach pierwszego sezonu Fleabag przestaje to robić i Waller-Bridge mówiła w wywiadach, że dlatego właśnie to miał być koniec. Nie chciała cofać swojej bohaterki znów do początku i robić drugi raz to samo, więc stwierdziła, że jeśli nie znajdzie jakiegoś pomysłu, żeby to wiarygodnie uzasadnić, dalszego ciągu nie będzie. Po kilku latach jednak pomysł znalazła i drugi sezon powstał. Nie ustępujący poziomem pierwszemu, a nawet moim zdaniem lepszy.
Tytułowa Fleabag jest niezwykle inteligentna i bardzo zabawna, ale za tą zasłoną humoru, ciągłych żartów i wrednych docinków kryje się kobieta głęboko nieszczęśliwa, samotna, dręczona nieustannie wyrzutami sumienia. Od swoich traum ucieka przede wszystkim w seks, który staje się chwilowym lekarstwem. Złośliwościami antagonizuje całą swoją rodzinę, która jednocześnie, trzeba to szczerze przyznać, traktuje naszą udręczoną protagonistkę jak śmiecia. Ojciec z nią właściwie nie rozmawia, macocha nie podaruje żadnej okazji do pasywno-agresywnych komentarzy o tym, jaka Fleabag jest beznadziejna, a siostra… No cóż, siostra to już całkiem skomplikowana historia. Phoebe Waller-Bridge w osobie Fleabag prezentuje nam bohaterkę wyuzdaną i zagubioną, momentami irytującą, sprawiając przy tym, że kibicujemy jej całym sercem.
Genialny scenariusz wymaga również genialnej obsady. Waller-Bridge w głównej roli jest fenomenalna, a cała reszta orkiestry też gra bez zarzutu. Sian Clifford jako siostra skradła moje serce, a Olivia Colman w roli macochy budzi we mnie mordercze wręcz instynkty. Pojawienie się w drugim sezonie rewelacyjnego Andrew Scotta w roli księdza pozostawię bez komentarza. Internet wystarczająco oszalał na jego punkcie, mój fangirling nie musi już być do tej masowej histerii dokładany. Wspomnę natomiast o wybornym epizodzie zjawiskowej Kristin Scott Thomas. Ten jej monolog o kobietach, no kapcie mi spadły. Jest całkiem możliwe, że ją kocham.
Wstyd mi okrutnie, że tak haniebnie spóźniłam się z obejrzeniem „Fleabag”. Ale jeśli ktoś jest jeszcze bardziej spóźniony niż ja, to gorąco polecam nadrobić.
P.s. A gdyby ktoś się zastanawiał – bohaterka nie ma imienia. Znaczy jakieś pewnie ma, ale nikt się nigdy do niej nie zwraca po imieniu. Taki celowy zabieg artystyczny. Więc dla nas to już zawsze będzie po prostu Fleabag.