Plus / minus
Artysta filmowiec
Z małego ekranu
Tematycznie
Migawki filmowe
Jak to się robi?
Minikino
Na melodię...
Na deskach
Różne

Plus / minus
Artysta filmowiec
Z małego ekranu
Tematycznie
Migawki filmowe
Jak to się robi?
Minikino
Na melodię…
Na deskach
Różne
Plus / minus
Artysta filmowiec
Z małego ekranu
Tematycznie
Migawki filmowe
Jak to się robi?
Minikino
Na melodię…
Na deskach
Różne

Z małego ekranu: „Pierścienie Władzy”

Przeszliśmy daleką drogę. Oto, czego było trzeba, żebym w kwestii wierności i szacunku dla materiału źródłowego zatęskniła za poziomem z ekranizacji „Hobbita”. „Pierścienie Władzy”.

Żeby nie było wątpliwości – odnosić się dziś będę do pierwszych trzech odcinków, bo tyle na razie mamy. Może się jeszcze wiatr odwróci i zakończymy pierwszy sezon epicko (but let’s face it – not gonna happen). Druga sprawa – wiedziałam, że to będzie profan. Nie zakładałam nawet, że w ogóle zacznę to oglądać, ale gównoburza w Internecie, związana nie tylko z poziomem samego serialu, ale też z tym, co się dzieje wokół niego, osiągnęła w ciągu ostatniego tygodnia takie rozmiary, że wena dopadła nawet mnie. A że nienawidzę u rozmaitych mędrców postawy „nie widziałem, ale się wypowiem”, to postanowiłam poświęcić cenne trzy godziny z życia i zobaczyć najpierw to cudo.

Po kolei. „Pierścienie Władzy”, przynajmniej w teorii, oparte są na „Władcy Pierścieni” i dodatkach do tegoż, a ich fabuła ma, przynajmniej w teorii, opowiadać o wydarzeniach Drugiej Ery. W szczególności mamy tu mieć pokazaną historię powstania Pierścieni Władzy (patrz: tytuł serialu) i zakładam, że również naparzankę z Sauronem aż do momentu, gdy Isildur urżnął mu Jedyny Pierścień z palucha. Słowem: taki prikłel „Władcy Pierścieni”.

Uwaga, teraz poleci recap pierwszych trzech odcinków, zatem spoiler alert dla tych, których to w ogóle obchodzi.

Akcja toczy się póki co na kilku frontach.

Front 1. Galadriela. Można rzec, że główną bohaterką „Pierścieni Władzy” jest Galadriela (tak, TA Galadriela, tylko młodsza o kilka tysięcy lat), która ma MISJĘ. Brat jej Finrod usieczon został przez Saurona, więc teraz ona, wyjąwszy sztylet z martwych rąk brata, musi zakończyć to, czego tamtemu zakończyć się nie udało. Czyli znaleźć Saurona i go zgładzić ostatecznie. No i tak sobie przez kilka (czy ileśtam) wieków łazi po świecie ze swoim oddziałem, jako dowódca elfickiej armii, i szuka tego Saurona, który się pod ziemię zapadł. Wszyscy jej mówią – elfy, które z nią łażą, najlepszy kumpel Elrond, a nawet sam król Gil-galad – żeby już se dała spokój, Morgoth został pokonany, wojna się skończyła, end of story, ale ona ma MISJĘ i nie ma opcji, że jej ktoś coś będzie kazał. Bo ona WIE, że Sauron gdzieś tam jest, zło się czai ukryte i tylko czeka na kolejną szansę, więc choćby miała się własnemu królowi przeciwstawić i iść dalej po trupach, to i tak pójdzie.

Gil-galad w nagrodę „za zasługi” usiłuje wyprawić Galadrielę do Valinoru, krainy nieśmiertelności, co jak dla mnie jest z jego strony taktyczną próbą pozbycia się problemu, w postaci podwładnej z tendencją do niesubordynacji. Ale oczywiście nie z naszą Galasią takie numery – przed samym Valinorem wyskakuje z łódki i heja, wracamy do naszej MISJI. Wyskoczenie z łódki Bóg jeden wie jak daleko od najbliższego lądu nie było może szczególnie mądre, ale powiedzmy, że był to impuls. Mgnienie oka później pochłonąłby ją Valinor i byłoby po ptokach, więc jasne jest, że nie miała czasu się zastanawiać. Zanim jednak zdążymy zadać sobie pytanie, jakim cudem ona tam przeżyje sama na środku morza, wielce conveniently przepływa w pobliżu tratewka pełna ludzi, którzy skądś uciekli/zostali wygnani, czy coś. Niechętnie ratują naszą heroinę, ale 5 sekund później zostają pożarci przez jakiegoś morskiego potwora i ostaje się z nich tylko jeden facio, stając się tym samym kompanem Galadrieli na kolejną część podróży. A na imię mu Halbrand. Potem się niby okaże, że jest on jakimś potomkiem władców południowych krain, co to ma zjednoczyć tamtejszą ludność i razem z Galasią ruszyć przeciwko Sauronowi, czy coś w ten deseń. Przynajmniej ona ma póki co taki plan, bo Halbrand to tak ogólnie chciałby mieć tylko święty spokój. Anyway, po bliżej nieokreślonym czasie ich dryfująca tratewka natyka się na statek. I to nie byle jaki! W ten oto sposób nasi bohaterowie trafiają do Númenoru.

W Númenorze jest już całkiem wesoło. Miejscówka, do której niegdyś elfy przyjeżdżały na urlop, dziś nie jest już zbytnio elfom przyjazna, więc gdy Galadriela zostaje odstawiona na audiencję u królowej i z miejsca, w niezbyt eleganckich słowach, żąda eskorty z powrotem do Śródziemia, nie zostaje to zbyt dobrze przyjęte. Halbrand wykazuje się nieco lepszym talentem dyplomatycznym i łagodzi na chwilę sytuację, ale już w następnej scenie pakuje się w kłopoty z grupą tubylców i ląduje w celi. Galasia tymczasem zakumplowuje się z kapitanem statku, który wcześniej ją uratował i razem rozkminiają, gdzie też może ukrywać się Sauron. Aha, a tym kapitanem-kumplem okazuje się być Elendil. Elendil… Ten od Ostatniego Sojuszu. Ojciec Isildura. Tego samego Isildura, który potem zapierdzieli Sauronowi Pierścień. Isildur też się pojawia na ekranie, a jakże. Jako cokolwiek buntowniczy synuś, który nie bardzo chce robić to, co tatuś mu każe.

(Dygresja. Jeśli czytając to wszystko zaliczacie masywny WTF, to nie obawiajcie się – lepiej nie będzie. Kalendarium Tolkiena możecie odstawić na półkę, bo tutaj nic nie zgadza się z niczym.)

Front 2. Elrond. Kumpel Galadrieli tymczasem wiedzie sobie błogi żywot w Lindonie, gdzie w chwilach, gdy nie musi się użerać z naszą protagonistką, zajmuje się głównie pisaniem przemówień dla Gil-galada. Wkrótce jednak i on dostaje Ważne Rzeczy do roboty, bo król oddelegowuje go do pomocy Celebrimborowi. I tak lądujemy w Eregionie, gdzie Celebrimbor wyjawia swój plan zbudowania super-kuźni do zadań specjalnych, czyli wyrabiania przedmiotów o prawdziwiej mocy (wink wink). Przy okazji dowiadujemy się, że kuźnia ma być oddana do użytku na wiosnę (wink wink, najwyraźniej zleceniodawca chce swoje pierścienie przed Dniem Dziecka, wink wink). Skąd weźmiemy siłę roboczą? Zapukamy do Morii. Tam mieszka najlepsiejszy funfel Elronda, krasnoludzki książę Durin. Niestety Elrond nie miał przykumane, jako że się w funflem nie widział przez ostatnie 20 lat, że Durin jest na niego wkurzony, bo Elrond nie przyjechał na jego ślub. Oj, nieładnie, panie elfie. Pół odcinka później konflikt zostaje zażegnany, więc wygląda na to, że jednak będzie spółka w sprawie tej kuźni.

(Nadal zaliczacie WTF? Odsyłam do dygresji powyżej).

Front 3. Harfootowie. Czyli tacy protoplastusie hobbitów, których znamy z „Władcy Pierścieni”. Tutaj doklejeni na zasadzie „no przecież nie możemy robić serialu na podstawie Tolkiena BEZ hobbitów”. Mimo, że sam Tolkien nie dał hobbitom nic do roboty w Drugiej Erze. Tak czy siak, Harfootowie żyją sobie w swojej mini społeczności, prowadząc koczowniczy tryb życia. Cała wioska przenosi się co jakiś czas z miejsca na miejsce, z całym dobytkiem na wozach, unikając po drodze innych ras i nie wtrącając się do niczego. Coś jak Shire, tylko ruchome i na dużo mniejszą skalę. W Shire też nikogo nie interesowało, co się dzieje wszędzie wokół. No dobra, przesadzam, że nikogo, bo od tej reguły są wyjątki. W Shire znalazło się kilku delikwentów ze skłonnościami do przygód, nie inaczej jest tutaj. W Ważne Wydarzenia zostaje wplątana Nori, gdy obok osiedla Harfootów ląduje facet-kometa i dziewczyna uznaje, że jej osobistym przeznaczeniem jest owemu nieznajomemu pomóc.

Front 4. Arondir. Czyli elf, którego nie było. A przynajmniej Tolkien takiego nie wymyślił. Arondir jest członkiem straży, która ma trzymać rękę na pulsie w południowych krainach, ku ogólnej niechęci mieszkających tam ludzi. Problem w tym, że ludność z owych terenów w czasie napierdzielanki z Morgothem stała po złej stronie mocy, więc teraz elfy patrolują okolicę i niuchają, czy jakieś zło się tam gdzieś nie wylęga. Arondir łazi więc od wioski do wioski i zbiera raporty po okolicznych pubach (jak wiadomo, barman jest zawsze o wszystkim najlepiej poinformowany), umawiając się przy okazji na randki przy studni z taką jedną Bronwyn. Romansik musi być.

Od króla przychodzi rozkaz wycofania wojsk, bo wojna została w końcu uznana oficjalnie za zakończoną, nigdzie w okolicy nie stwierdzono niczego podejrzanego, pora się zwijać z posterunku i wracać do domu. Rzecz jasna dokładnie w tym samym momencie okazuje się, że orkowie, takie z nich cwane bestie, przez cały ten czas radośnie sobie kopali tunele od wioski do wioski i nikt się nie pokapował. Pierwszym, który się pokapował jest Arondir, ale oczywiście 5 minut później daje się złapać orkom i wsadzić w kajdany razem z resztą elfów, zaprzęgniętych do prac przy wykopkach. Historię przerywamy w momencie, gdy bohaterska próba ucieczki z niewoli kończy się epickim failem i Arondir zostaje jedynym żywym elfem na placu boju.

Ciąg dalszy nastąpi. Albo i nie nastąpi w moim wypadku, bo póki co moje plany na przyszłość nie przewidują odpalenia odcinka czwartego.
Mogłam sobie darować to streszczenie, ale sobie nie darowałam. Czemu? Bo obczajcie jedną rzecz – to jest opis trzech godzinnych odcinków serialu. TRZY GODZINY. Na litość Pańską… Trzy godziny widowiska, a akcję popchnęliśmy do przodu o jakieś dwa lilipucie kroki. Ja tak ogólnie jestem zwolennikiem spokojnego budowania akcji, tym bardziej, że akurat do Tolkiena szybkie tempo nie pasuje. Ten to się wybitnie nigdy z niczym nigdzie nie spieszył. Niemniej można akcję budować powoli, a jednocześnie wciągająco. A tu są nuuuuudy. Rozwleczone flaki z olejem, z których połowa jest kompletnie daremna, bo do niczego nie prowadzi.

Przykłady: cała ta wyprawa Galadrieli do Valinoru – pół odcinka o tym gadają, drugie pół odcinka tam płynie, a my przecież od początku wiemy, że i tak tam nie dotrze, bo nie możemy wyprawić za morze cholernej GŁÓWNEJ BOHATERKI SERIALU. Więc po co to? Dla taniej dramaturgii chyba tylko, bo sensu w tym nie ma żadnego. Albo ta cała wydumana kłótnia Elronda z Durinem – trwa cały odcinek, a jedyne, czego się przy tym dowiadujemy, to że Elrond jest najwyraźniej idiotą, który nie rozumie, że nie wszystkie rasy są tak długowieczne jak elfy. Arondir w niewoli u orków spędza cały odcinek tylko po to, by na koniec być dokładnie w tym samym miejscu, co na początku.

Wszystko to pokazuje dobitnie jedną rzecz – scenariusz tego serialu jest po prostu katastrofalnie słaby. Słabe są pomysły na fabułę, a jeszcze gorsza jest ich egzekucja. Poziom aktorski jest według mnie żenujący momentami, ale to również może być w sporej części wina dennego scenariusza. Dialogi są tak drewniane, że nawet Puszcza Amazońska nie ma tylu zasobów. Teksty, ukwiecone bogato bezsensownymi metaforami, które w zamierzeniu miały brzmieć głęboko i mądrze, tolkienowsko wręcz, brzmią jakby je na kolanie pisał jakiś nieopierzony scenarzysta-amator z aspiracjami do wygrania nagrody im. Paulo Coelho. „Czy wiesz, czemu statek unosi się na wodzie, a kamień nie? Bo kamień patrzy w dół, a statek w górę”. O żesz kurka wodna mać… Facepalm.

I bez względu na to, czy jest się fanem Tolkiena i ma się jakiekolwiek pojęcie o historii Śródziemia, czy też jest się laikiem, któremu wszystko jedno – uważam, że niezależnie od tego, jak się ma adaptacja do pierwowzoru, efekt jest po prostu obiektywnie słaby.

Ja natomiast fanką Tolkiena jestem i nie będę ukrywać, że to, z jak małym szacunkiem potraktowano jego dzieła, mnie osobiście boli. I nie chodzi mi o warstwę czysto fabularną, czyli że kompletnie nic się tu nie zgadza z kalendarium Tolkiena, Galadriela tropi Saurona po całym Śródziemiu, łazi do miejsc, w których nigdy nie była, Celeborn najwyraźniej w ogóle nie istnieje, a Elendil i Isildur pojawiają się o jakieś 2 tysiące lat za wcześnie. Moim zdaniem szło by to przeboleć, gdyby to epickie dzieło za miliard dolców choć duchem Tolkiena przypominało. A tymczasem z Tolkiena nie zostało tu nic, oprócz imion bohaterów i najogólniejszego trzonu fabuły.

Tolkien budował Śródziemie niemalże całe życie. Z niezwykłą starannością i uczuciem opisywał poszczególne rasy, kraje, zasady, które tym światem rządzą. Gdy teraz człowiek patrzy, jak wszystko to zostaje przez twórców „Pierścieni Władzy” wyrzucone na śmietnik, to doprawdy serce krwawi. Byłam bardzo bliska wyłączenia serialu już po pierwszej scenie. Bo oto twórcy pokazują nam Valinor. Krainę nieśmiertelności, gdzie nie istnieje coś takiego jak zło. I co w tym Valinorze? Małe, śliczne elfiątka. Które drwią i naśmiewają się z małej Galadrielki, znęcają się wręcz nad nią i rzucają kamieniami w jej śliczną łódeczkę z papieru. Jakby ich wyciągnięto z polskiego gimnazjum. Dochodzi nawet do rękoczynów. W VALINORZE! Ja pier…

Elfy zupełnie nie przypominają elfów. Przecież to powinny być istoty nie tylko niezwykle piękne, obdarzone pierwiastkiem niemalże boskości, ale też niezwykle mądre – mądrością mileniów przeżytych na świecie. A tymczasem Galadriela, mająca na liczniku już ileś tysięcy lat życia, zachowuje się jak 5-letni rozwydrzony bachor, tupiący nóżką za każdym razem, jak mu się czegoś zabrania. Jest chamska, wredna, ślepa na wszystko, co nie jest związane z jej osobistymi celami (które wcale nie są tak szlachetne, jak chciałaby wszystkim wpierać – jej nie chodzi o jakieś tam ratowanie świata, czy walkę ze złem, jej chodzi o zwykłą, najprostszą zemstę). Wszystkich traktuje z góry, z zadziwiającą wręcz pychą, a na koniec śmie mieć pretensje, że nie jest lubiana. Ej, laska, serio??? Może jakbyś okazywała innym elementarny szacunek, to więcej ludzi by cię lubiło. Just an idea. Żeby z głównej bohaterki serialu zrobić kobietę tak niesympatyczną, głupią i wręcz infantylną, to trzeba mieć naprawdę nierówno pod deklem.

Elrond tymczasem został zredukowany do jakiegoś wyfircykowanego gogusia z politycznymi aspiracjami, który na dodatek najwyraźniej jest elfem gorszego sortu i nie ma wstępu na posiedzenia rady, bo „wstęp tylko dla lordów”. Co tu się dzieje? Elrond ma przecież totalnie królewski rodowód! Gil-galad z kolei to jakaś wydmuszka króla i do pisania przemówień potrzebuje asystenta. Co tu się dzieje, do diaska? Jak Bozię kocham, jedynym elfem, który zachowuje się choć trochę jak elf, jest elf, który nie istniał. Czyli Arondir. Smutne.

Harfootowie natomiast do naszych poczciwych hobbitów podobni są chyba tylko wzrostem. Na początku to jeszcze jak cię mogę, ale gdy rozpoczęła się migracja i okazało się, że nikt nie ma zamiaru pomagać rodzinom, które nie wyrabiają tempa, to szczerze mówiąc zwątpiłam. Serio, jeden Harfoot złamał sobie nogę (i to nie tak, że sobie szedł i złamał, tylko złamał ją przy wykonywaniu pracy NA RZECZ WSPÓLNOTY), nie da rady ciągnąć wózka, więc rodzina zostaje w tyle na pastwę losu, a reszta karawany idzie dalej i ma ich w nosie. A potem imiona tych, którzy „zostali w tyle” (czytaj: już nie żyją) zostają wpisane do jakiejś księgi in memoriam i są odczytywane w litanii z powtarzającym się refrenem „czekamy na ciebie”. Nie chcę się wymądrzać, ale dokładnie tego jednego żeście nie zrobili – nie zaczekaliście na nich! Co tu się dzieje, niech mi ktoś wyjaśni?

O krasnoludach i Númenorejczykach jeszcze niezbyt wiele wiadomo, ale po tym, co się porobiło z całą resztą, wielkich nadziei nie mam.
Co wyście zrobili ze Śródziemiem? Wkurzał się człowiek na Jacksona, że uprościł wiele spraw, ale przy was to kuźwa nawet „Hobbit” wygląda przyzwoicie.

I zupełnie nie kumam, jak można mieć teraz do fanów pretensje, że wyrażają swój sprzeciw i dezaprobatę. Tutaj dochodzimy do internetowej gównoburzy. Bo oto po emisji dwóch pierwszych odcinków posypały się, delikatnie mówiąc, negatywne recenzje całej rzeszy fanów Tolkiena (oraz również fanów po prostu dobrej telewizji). No wiadra pomyj się wylały i tyle. Co wobec negatywnego odbioru produkcji zrobił Amazon? Czy próbował jakoś wybrnąć z tego z twarzą? Ano… Amazon zaatakował fanów. Brutalnie. W odpowiedzi na negatywne recenzje stworzył narrację, z której wynika, że każdy, komu „Pierścienie Władzy” się nie podobają jest rasistą. Oraz męskim szowinistą też.

Ej, Amazon! Newsflash: „Pierścienie Władzy” nie podobają się widzom nie dlatego, że zatrudniliście kobiety. I nie dlatego, że żona Durina jest czarnoskóra, a Arondir pochodzi z Portoryko (akurat Ismael Cruz Cordova jest jednym z jaśniejszych punktów obsady i gdybym miała wskazać, kto wzbudza we mnie największą sympatię, byłby to Arondir). Dobra, może są jednostki, którym to przeszkadza (co też niekoniecznie musi oznaczać, że osoby te są różnymi -istami), ale zdecydowana większość krytyków wcale nie z tym ma problem. Mamy natomiast problem z tym, że ukradliście nasze ukochane legendarium, zrobiliście z niego głupi, infantylny, nudny serial, pełen irytujących do granic wytrzymałości postaci, zarżnęliście Tolkiena i spuściliście resztki w kiblu, a teraz pod groźbą spalenia na stosie za szerzenie „mowy nienawiści” każecie nam się tym gównem zachwycać.

P.s. A jeszcze co do męskiego szowinizmu. Powiem coś teraz jako absolutna feministka – nigdy nie miałam żadnego problemu z tym, że ktoś chce w centrum serialu opartego na Tolkienie stawiać kobietę. Kobiet jest u niego mniejszość, ale SĄ i to nawet całkiem ważne. Jak Galadriela na przykład. No i spoko, róbmy sobie feministyczny manifest na Tolkienie, niech będzie. Pomijając oczywisty fakt, że bohaterka jako taka została koncertowo spartolona, mam jeszcze jedno przemyślenie. Dlaczego „feminizm” w wykonaniu Hollywood zawsze musi oznaczać, że z kobiety się de facto robi faceta? Czemu się Galadrielę wsadza w zbroję i każe machać mieczykiem w imię feminizmu, zamiast pozwolić jej być po prostu Galadrielą – piękną, mądrą, potężną, groźną i KOBIECĄ? Powiem wam, że jako totalną feministkę, totalnie mnie to wnerwia.