W ramach nadrabiania ważnych tytułów ubiegłego roku (nawet w czasach zarazy ciężko nadążyć za wszystkimi nowościami), obejrzałam miniserial HBO „To wiem na pewno” na podstawie powieści Wally’ego Lamba. Po wszystkich zachwytach entuzjastycznych recenzentów spodziewałam się pisać teraz recenzję długą na jakieś trzy kilometry, ale zwyczajnie nie mam siły.
Małe sprostowanie, bo zabrzmiało to co najmniej dwuznacznie, pozostawiając wrażenie, jakby serial mi się nie podobał. Serial jest naprawdę bardzo bardzo bardzo dobry, ale też cholernie smutny i depresyjny. Tak bardzo, że po ponad sześciu godzinach tej depresji, nie chce mi się już o niej pisać. Bo mam doła. Więc tylko wersja skrócona, zamknięta w dwóch punktach:
1. Mark Ruffalo. Komentarz zbędny. Zasłużona nagroda Emmy za podwójną rolę, bliźniaków Dominicka i Thomasa Birdsey’ów, z których jeden nie może zapanować nad własną wściekłością na w zasadzie wszystko, co się dzieje w jego życiu, a drugi ma schizofrenię. Dodam na marginesie, że reszta obsady jest równie wspaniała.
2. Po seansie sama cierpię na swoistą schizofrenię, bo z jednej strony uważam serial za, jako się rzekło, bardzo dobry, a z drugiej strony nie mam na jego temat nic miłego do powiedzenia, oprócz tego, że jest… bardzo dobry. Dziwne? Wielce. Oto skala tej deprechy, w którą serial wciąga widza, że człowiek nawet nie ma siły kibicować protagoniście, miotającemu się w negatywnych emocjach niczym diabeł tasmański.
Jeśli się jest wystarczająco wytrwałym, by dobrnąć do końca, czeka tam na nas nieśmiały i ledwie widoczny promyczek nadziei i jeśli wam to wystarczy, to oglądajcie śmiało. Ja seansu ostatecznie nie żałuję, ale na pewno go nie powtórzę. Tytuł na jeden raz.