Plus / minus
Artysta filmowiec
Z małego ekranu
Tematycznie
Migawki filmowe
Jak to się robi?
Minikino
Na melodię...
Na deskach
Różne

Plus / minus
Artysta filmowiec
Z małego ekranu
Tematycznie
Migawki filmowe
Jak to się robi?
Minikino
Na melodię…
Na deskach
Różne
Plus / minus
Artysta filmowiec
Z małego ekranu
Tematycznie
Migawki filmowe
Jak to się robi?
Minikino
Na melodię…
Na deskach
Różne

Plus / minus: „Palm Springs”

Wtrąciłam ostatnio między wierszami innego tekstu, jak ciężko jest teraz o dobrą komedię. Dobrą dla mnie, rzecz jasna, bo to całkowicie subiektywna sprawa. Wtedy oczywiście pisałam owe słowa bardziej w formie żartu niż na serio – jestem zdania, że da się zrobić inteligentną i śmieszną komedię nie obrażającą nikogo (choć prawdę mówiąc ciężko jest uniknąć wyśmiewania wszystkich stereotypów świata, a ciągle przybywa tych, których wyśmiewanie jest złe… ale to raczej temat na osobną dyskusję). Tym niemniej uważam, że niestety większość komediotwórców przez te wszystkie lata szła na łatwiznę.

Jedną z możliwych dróg pójścia na łatwiznę jest wyśmiewanie różnych delikatnych kwestii (pomijam kolor skóry i orientację seksualną, bo tego już od dawna nie wolno), czyli że ktoś jest gruby, brzydki, łysy, ma zeza, trądzik albo włosy pod pachami, brzydko się ubiera i ma plamę na tyłku. Ogólnie rzecz biorąc wszystko to, co określamy szeroko jako body shaming, zjawisko bardzo złe i okrutne, często zostawiające bolesne ślady w psychice. Nie wszyscy są w stanie poradzić sobie z zewnętrzną presją, że trzeba być cały czas pięknym, bo inaczej cię zjedzą hejterzy. Coraz więcej i mocniej body shaming jest piętnowany (i słusznie), więc jeśli chcesz w taki sposób żartować w swojej komedii, narażasz się na wiadra pomyj. Czyli ta droga zasadniczo jest niebezpieczna.

Inną drogą jest pójście w sprośność, czyli żartowanie o wszystkim co związane z seksem. Droga wciąż otwarta, bo nikt nigdzie jeszcze nie powiedział, że takie coś kogoś obraża. Co najwyżej może się nie podobać. I właśnie z tego powodu jest to droga problematyczna dla mnie, bo mnie zwyczajnie takie filmy nie śmieszą, a czasem wręcz obrzydzają. Mam świadków, jak się kończy oglądanie ze mną sprośnych komedii, nie jestem dobrym towarzystwem.

Dróg można wskazać jeszcze wiele innych, również mniej kontrowersyjnych. Są komedie sensacyjnie, gdzie cały czas śmiejemy się z tego, że ktoś komuś rozwala łeb. Są komedie familijne, gdzie źródłem humoru są dzieci, wymyślające coraz to dziwniejsze formy uprzykrzania rodzicom życia. I tak dalej, i tak dalej. Do czego zmierzam z tym jak zwykle przydługim wstępem? Ano do tego, że jak się nad tym zastanawiam, to znajduję w pamięci niewiele przykładów dobrych komedii z ostatnich lat, które nie będąc obraźliwymi ani sprośnymi, nie byłyby również filmami zwyczajnie nudnymi. I właśnie w takiej chwili spada mi z nieba „Palm Springs”.

Powiem Wam szczerze, ubawiłam się po pachy. Film momentami jest odrobinę sprośny, ale tylko troszkę i nie przekracza dla mnie granicy dobrego smaku. Poza tym zawiera dużo przekleństw, które mnie akurat nie przeszkadzają, ale jak ktoś jest wrażliwy to ostrzegam. Ale przejdźmy do konkretów i szykujcie się na spoilery.

Nyles jest gościem na ślubie przyjaciółki swojej dziewczyny. Gdzieś na środku pustyni w jakiejś willi. Widzimy go, gdy się budzi, pół dnia żłopie piwsko, przygląda się uroczystości zblazowanym wzrokiem i z ironicznym uśmiechem, ubrany w pstrokatą koszulę i kąpielówki. Nie wygląda na specjalnie zainteresowanego ceremonią i myślimy sobie: po ciul tam w ogóle przyjechał? Tymczasem Sarah, siostra panny młodej, znieczula doła absurdalną ilością wina i stara się jakoś przetrwać dzień pod ostrzałem oczu członków dalszej rodziny, dla których jest czarną owcą. Gdy zostaje zaskoczona informacją, że ma wygłosić przemówienie na cześć młodej pary (jakimś cudem nie zdawała sobie z tego sprawy), Nyles wybawia ją z opresji. Zaczyna się flirt i gdy już wygląda na to, że dwójka bohaterów spędzi razem miło wieczór, zjawia się koleś w wojskowym kamuflażu i zaczyna napierniczać do Nylesa z kuszy. Sarah podąża za rannym kompanem do jakiejś dziwnej jaskini… i budzi się kilkanaście godzin wcześniej, tego samego dnia rano.

Stary ale jary motyw pętli czasowej. Przerabiany w kinie dziesiątki razy, nie sprawia tutaj wrażenia czegoś wtórnego. Coś, co mogło być odgrzewanym kotletem, okazało się świeżutkim schabowym prosto z patelni. Z kilku powodów. Pierwszym jest fajne porównanie dwóch perspektyw. Nyles spędził już w pętli setki (tysiące? Miliony? On sam nawet nie wie, ile to już trwa) dni, budząc się codziennie obok dziewczyny, do której nic już nie czuje i która ciągle na nowo zdradza go z kimś na weselnej bibie. Generalnie pogodził się dawno z losem i postanowił wieść życie bezproblemowe, wkładając w nie jak najmniej wysiłku. Sarah jest w pętli nowa, czas jej jeszcze nie wyleczył z wiary, że da się z tego jakoś wyplątać. To jest takie urocze, gdy jednego dnia rozkminia, że może chodzi o karmę i jeśli zrobi coś takiego super ekstra bezinteresownego, to wszechświat się zlituje i ją uwolni, a następnego dnia wparowuje do pokoju Nylesa ze śmiechem i mówi: „Nie podziałało. Życie nie ma sensu. Spadajmy stąd.” LOL

Drugim powodem jest obsada, która potrafi tę historię dobrze sprzedać. Andy Samberg jest w mojej opinii jednym z najlepszych aktorów komediowych. Ma w sobie wyczucie, instynkt komediowy. Nie potrzebuje nadmiernej ekspresji, wygłasza po prostu te swoje kwestie jakby nigdy nic i jest autentycznie zabawny, bez żadnej spiny. Niektórzy mają po prostu taki dar. Partneruje mu cudowna Cristin Milioti, urocza, zabawna, o niebanalnej urodzie i nieprawdopodobnych wręcz oczach. Razem tworzą naprawdę świetny i wiarygodny duet. Wisienką na torcie jest J.K. Simmons, aktor genialny, w drugoplanowej roli Roya, którego Nyles setki (bądź tysiące) dni wcześniej wciągnął do pętli, po nocy imprezowania na prochach. Roy jest bezbłędny, choć pojawia się rzadko. Nie spędzał nocy w willi dla weselnych gości, więc budzi się codziennie we własnym domu i wpada na wesele raz na ileś dni (czy tam tygodni), żeby uprzykrzyć Nylesowi życie. Resztę czasu spędza w domowym ciepełku (albo na kursach „Tortury dla zaawansowanych”). Reżyser Max Barbakow i scenarzysta Andy Siara, dla których, o ile wiem, jest to pierwsza próba w pełnym metrażu, wycisnęli z historii i swoich aktorów wszystko co najlepsze. Za to brawa.

Trzecim powodem jest dobrze zbalansowany miks gatunkowy. W jednej warstwie film podąża za bardzo klasycznym schematem komedii romantycznej. Bohaterowie się zaprzyjaźniają, ale są zdeterminowani, by na przyjaźni poprzestać, potem oczywiście uczucia rosną, przeradzając się w coś więcej, potem wszystko trafia szlag, a na koniec się godzą ze sobą i z losem, który podstępnie ustrzelił ich strzałami Kupidyna i nie ma odwrotu. Jest nawet obowiązkowa przemowa w stylu: „wszystko mi jedno, co się ze mną stanie, jeśli tylko będziemy razem”. Ale na szczęście film balansuje te słodkie tony. Robi to z jednej strony głupkowatą komedią o idiotycznych i absurdalnych przygodach dwojga luzaków. Motyw pętli czasowej jest tutaj szczególnie pomocny, bo nie trzeba zachowywać realizmu i można puścić wodze fantazji. Bohaterowie nie mogą umrzeć, ich śmierć po prostu resetuje dzień tak samo jak zasypianie. Więc mogą zrobić każdy idiotyzm jaki im przyjdzie do głowy i nawet jeśli rozpieprzą awionetkę ze sobą w środku, po prostu obudzą się w tym samym dniu jakby nigdy nic.

Z drugiej strony balans ten tworzą uderzenia w poważniejsze tony. Niby mogłoby się wydawać, że zachowanie bohaterów nie niesie za sobą żadnych konsekwencji, jako że dzień w kółko się resetuje, ale film zgrabnie przemyca moralizatorskie przesłanie, że konsekwencje zawsze są. Nawet jeśli utkniesz w pętli i inni ludzie nie będą pamiętać, że zrobiłeś im coś złego, ty będziesz musiał z tym żyć po wsze czasy. Twoje czyny mają znaczenie, niezależnie od tego, czy czas się cofnie czy nie. Ponadto jest też kwestia seksu, potraktowana na luzie tylko z pozoru, a tak naprawdę wybrzmiewająca całkiem na serio, zarówno w relacji bohaterów względem siebie, jak i dla każdego z nich osobno. Nyles i Sarah ślubują sobie, że nie pójdą do łóżka, bo nie chcą komplikować swojej relacji. Ma to sens. Są na siebie skazani przez całą wieczność, ewentualny nieudany romans dodatkowo zrujnowałby im i tak niełatwą rzeczywistość. Nyles daje sobie zielone światło na sporadyczne atrakcje na boku (co po iluś tysiącach atrakcji na boku, jakich dopuściła się jego dziewczyna, nie jest szczególnie złe), ale koniec końców jednoznacznie udowadnia, że zdrada nie jest dla niego czymś błahym. Sarah z kolei codziennie rano przeżywa na nowo swoją traumę, budząc się po jednonocnej przygodzie z niewłaściwym facetem, co nie tylko napawa ją obrzydzeniem do siebie samej, ale też dodatkowo motywuje, by próbować się wydostać z tej cholernej pętli.

I to nas prowadzi do czwartego powodu, dla którego motyw czasowego zapętlenia dla mnie w tym przypadku zadziałał. Nie ma tu żadnej magii. Bohaterowie nie muszą uszlachetnić swych charakterów, dowieść, że stali się lepszymi ludźmi, by na koniec przyszła dobra wróżka i zdjęła klątwę. Przeciwnie, bohaterowie muszą aktywnie wydostać się sami. Wykombinować to naukowo. Finał historii jest wręcz rozkoszny. Po wielkiej kłótni naszych kochanków Sarah stwierdza, że ma dość i nie może już tam tkwić, po czym znika. I co? Facet spędza Bóg wie ile następnych dni z grubsza bezproduktywnie, rozpaczając i użalając się nad sobą z tęsknoty za ukochaną, błąkając się bez celu w niemrawych próbach odnalezienia jej, a co robi w tym czasie laska? Jak powiedziałby Mark Watney: „I’m gonna have to science the shit out of this”. Sarah bierze tyłek w troki i zabiera się do roboty. Przerabia na własną rękę kurs fizyki kwantowej (potęga Internetu), przeprowadza testy i doświadczenia, aż w końcu wymyśla, jak ich stamtąd wydostać. Po prostu bezcenne. #girlpower

O co zatem chodziło, jeśli nie o to, by bohaterowie stali się lepsi? Na końcu są z grubsza tymi samymi ludźmi, którymi byli na początku. Z jedną różnicą. Teraz mają kogoś, kto ich kocha i akceptuje takimi, jacy są. Nie ma żadnego „pokocham cię, jeśli…”. Jest tylko: „jesteś jaki jesteś i takiego cię lubię”. I to jest po prostu fajne.