Nie śledzę procesu o zniesławienie, który Johnny Depp wytoczył swojej byłej żonie Amber Heard. Albo inaczej – nie śledzę aktywnie. Za to śledzę mimowolnie. Bo oto odkryłam, że nie da się wejść na jakiekolwiek social media w jakimkolwiek innym celu i nie dowiedzieć się przy okazji absolutnie wszystkiego, co wydarzyło się na sali sądowej. Gdzie nie spojrzę, albo jedno albo drugie łypie na mnie z ekranu, a co drugi post relacjonuje mi, co kto zeznał i kogo pogrążył. A mój uparty mózg wszystko to zdąży zarejestrować zanim oko poleci dalej.
W skrócie dla tych, którzy jakimś cudem nie wiedzą o czym piszę: para rozwiodła się dość burzliwie chyba z sześć lat temu i gdy już się wydawało, że wszystko przycichnie, Heard napisała felieton do którejś z gazet, gdzie opisała, że była ofiarą przemocy domowej. Nie wymieniła byłego męża z nazwiska, ale wiadomo, że wszyscy i tak wiedzieli o kogo chodzi. No i gówno walnęło w wentylator. Jak to w przypadku takich oskarżeń bywa, Depp z dnia na dzień stał się człowiekiem wyklętym, do którego lepiej się nie zbliżać. Wywalono go z „Fantastycznych zwierząt”, Disney się od aktora odwrócił, więc Jack Sparrow też odszedł w niebyt, nowych propozycji brak. Łatka żonobijcy do niego przylgnęła momentalnie, a tego to już nie odkleisz nawet rozpuszczalnikiem. Depp w końcu uznał, że za dużo tych nieszczęść się na niego zwaliło, pozwał byłą o zniesławienie i here we are.
Dodajmy jeszcze, iż sam Johnny Depp zabiegał o to, by proces był publiczny i pokazywany na żywo w mediach. Wszystko to do kupy razem jest nieco znamienne. Depp wyraźnie bardzo chce, by wszyscy się dowiedzieli co tam się na tej sali rozpraw wyprawia, więc albo taki z niego chojrak, albo faktycznie była żona nawygadywała o nim samych bzdur i jest po prostu pewien swojej racji. Albo wariat. Szaleństwo się zrobiło, bo nagle trochę to zaczyna wyglądać tak, że ofiarą mógł być jednak ktoś inny niż pierwotnie zakładano.
Wstęp ten nie jest po to, byśmy tu teraz analizowali zeznania i dowody, a potem zbiorowo (i zdalnie) zastępowali ławę przysięgłych, wrzucając nasze jedynie słuszne wyroki w Internet. Gdy wyrok faktycznie zapadnie, niezawodne social media na pewno mnie o tym same poinformują, nie będę nawet musiała pytać. Tym niemniej obijanie się nieustanne o „proces dekady” skłoniło mnie do pewnych przemyśleń. Bo wiecie, tak ogólnie to ja jestem mega feministką. Rzekłabym nawet, że z biegiem czasu jestem nią coraz bardziej. I różne te #metoo wielce popieram, podobnie jak i to, żeby kolesi, którzy dopuścili się niewłaściwego zachowania pociągać do odpowiedzialności nawet i po iluś latach. Ale wszystko to ma jeden warunek – wysuwane oskarżenia muszą być prawdziwe.
Całe mnóstwo holyłudzkich nazwisk można przytoczyć, które wypłynęły w ostatnich latach w kontekście rozmaitych oskarżeń, czy to o molestowanie, czy o gwałt, czy o jakąś inną formę przemocy. Ostatnio mi mignęło, że wokół Franka Langelli narobił się smród na planie nowego serialu Netflixa, a to tylko najświeższy przykład. Kevin Spacey właśnie wynurza się z niebytu po kilku latach i pofrunęły do niego pierwsze nieśmiałe propozycje ról. Ciekawe. Armie Hammer rok temu zapadł się pod ziemię po tym jak świat obiegły wieści o jego kanibalistycznych zapędach. Do dziś go nikt nie widział. Casey Affleck w porównaniu został dość łagodnie potraktowany – dwie kobiety oskarżyły go o molestowanie, sprawy zakończono polubownie, panie otrzymały satysfakcjonujące je rekompensaty i uznały sprawę za zakończoną. Affleck, co prawda dopiero po kilku latach, ale dobre i to, uderzył się w piersi i przeprosił. Ostatecznie nigdy na wygnaniu nie skończył i przez cały ten czas pracował nieprzerwanie, a nawet dostał Oscara. Ciekawe to jest w sumie, że jeden od razu zostaje zesłany na Syberię, a inny obrywa lekko po łapkach i jest po sprawie. Albo Affleck miał szczęście, albo dość rozumu, żeby w porę się uratować. A może mniej straszne rzeczy przeskrobał. A może po prostu podwójne standardy tym wszystkim rządzą i w gruncie rzeczy są równi i równiejsi. Jak na przykład Mark Harmon czy Michael Weatherly, których stacja CBS najwyraźniej uwielbia. Nie odcięła się od żadnego z panów, mimo krążących wokół nich kontrowersji. Ale i to musiało się kiedyś skończyć – jeden odszedł ze swojego serialu, drugiemu skasowano cały serial. Tymczasem Chris Noth nie zdążył dobrze się zagrzać pod jupiterem pięciu minut ponownej sławy po szokującej premierze nowego „Seksu w wielkim mieście”, a już mu wywleczono gwałt i musiał uciekać od jupiterów gdzie pieprz rośnie. Przykłady można wyliczać, aż dojedziemy do całkiem ekstremalnych jak Bill Cosby czy Harvey Weinstein.
Gdyby to miał być kolejny wywód pod hasłem „Wszyscy faceci to świnie”, byłoby prościej. Ale rzeczywistość nie jest taka prosta i błędem by było udawać, że jest. No bo jest tak: gdy wychodzi kobieta i wskazuje palcem na faceta, który coś złego jej zrobił, w przeważającej ilości przypadków dzieją się dwie rzeczy. Po pierwsze kobiecie z automatu wszyscy wierzą, a w każdym razie nikt głośno nie mówi, że jej nie wierzy. Co najwyżej można dyplomatycznie wstrzymać się od głosu „do czasu wyjaśnienia sprawy”. I to jest spoko. Uważam, że właśnie to przez lata dominujące podejście, iż słowa ofiary to za mało, połączone z dyskredytowaniem ich przez drugą stronę, doprowadziło do tego, że tak mało ofiar decydowało się na publiczne wyznania. Bo spotykała je za to kara. Więc teraz zmiana podejścia na dokładnie przeciwne jest w zasadzie zmianą pozytywną. Po drugie facet oskarżany o cokolwiek również z automatu ląduje na czarnej liście. Staje się pariasem, z którym lepiej nie mieć nic wspólnego, tak na wszelki wypadek.
Wydawać by się mogło, że to dobrze. Bronimy ofiar, karzemy oprawców, brawo my. Niestety czają się tu niebezpieczeństwa, które pociągnąć mogą za sobą nieodwracalne skutki w zrujnowanych życiach i karierach. Polityka bezwarunkowej wiary we wszystko co mówią kobiety i bezwarunkowej nie-wiary we wszystkie zaprzeczenia mężczyzn stwarza sprzyjające warunki do nadużyć. Niektórym feministkom ciężko to może przyznać, ale bądźmy szczerzy, nie wszystkie kobiety są święte, a nie wszyscy faceci to kłamcy i gwałciciele. Można się zasłaniać dyplomatycznymi „aż sprawa się wyjaśni”, ale prawda jest taka, że pewnych łat facet z siebie już nie zmyje, nawet jeśli okażą się nieprawdziwe. Natura takich przewinień też niestety sprawia, że ciężko jest je udowodnić. Przez lata stanowiło to problem kobiet, które łatwo było z braku dowodów posłać na drzewo, a teraz problem ten odwrócił się przeciwko panom, bo to mężczyzna jest winny, dopóki nie udowodni swojej niewinności. Może jest w tym jakaś poetycka sprawiedliwość dziejowa.
Na koniec powiem jeszcze, że kwestie molestowania seksualnego, z kompletnie niezrozumiałych dla mnie powodów, wydają się wielu ludziom grząskim gruntem. Że niby ktoś nie wie, gdzie się molestowanie zaczyna, a gdzie go jeszcze nie ma. Gdzie coś jest niewinnym komentarzem albo niewinnym gestem, a gdzie jest już przekroczeniem granicy. Bo kobiety to takie dziwaczne stworzenia, że ile kobiet na świecie, tyle granic, bo każda ma kurna swoją. Mnie na przykład przeszkadza prawie wszystko, a jakiejś innej dziewczynie może nic nie przeszkadzać. Powie chłop: no ale skąd ja miałem wiedzieć, że ona sobie nie życzy? Rada: nie wiesz, to nie rób. Proste? Proste. Może kiedyś dożyję czasów, gdy będę siedziała w publicznym miejscu z książką, aktywnie unikając kontaktu wzrokowego z płcią przeciwną i żaden z jej przedstawicieli nie uzna tego jakąś sobie tylko znaną logiką za zaproszenie do przyczepiania się do mnie, z obowiązkowym komentarzem na dzień dobry: co taka ładna dziewczyna robi sama?
P.s. A może nawet dożyję czasów, kiedy Johnny Depp ustanowi precedens i na koniec tej całej gównoburzy z jego udziałem okaże się, że to nie on bił, ale jego bito. I może każda następna babka, która będzie chciała skłamać, robiąc tym nieprawdopodobną krzywdę prawdziwym ofiarom, zastanowi się dwa razy.