Plus / minus
Artysta filmowiec
Z małego ekranu
Tematycznie
Migawki filmowe
Jak to się robi?
Minikino
Na melodię...
Na deskach
Różne

Plus / minus
Artysta filmowiec
Z małego ekranu
Tematycznie
Migawki filmowe
Jak to się robi?
Minikino
Na melodię…
Na deskach
Różne
Plus / minus
Artysta filmowiec
Z małego ekranu
Tematycznie
Migawki filmowe
Jak to się robi?
Minikino
Na melodię…
Na deskach
Różne

Z małego ekranu: „Dopesick”

Trafił mi się rewelacyjny serial. Jeden z najlepszych jakie widziałam od nie pamiętam kiedy, to pewne. A temat ciężki i wciąż budzący niesamowite emocje w Stanach Zjednoczonych, gdzie całe to piekło się rozegrało i wciąż się rozgrywa. Przyznam szczerze, że mój bulwers też osiągał zenit w czasie oglądania, choć my tutaj w Polsce nie przeżywaliśmy tego na własnych skórach. Wedle danych przywoływanych w serialu, od momentu gdy zaczęła się ta historia do 2017 roku w wyniku przedawkowania środków przeciwbólowych zmarło w USA 400 tysięcy ludzi… Liczba ta zwiększa się każdego dnia o kolejne 100 osób… „Dopesick”.

Jak doszło do tej epidemii? Wszystko się zaczęło od rodziny, która miała dużo pieniędzy, a chciała mieć dużo dużo dużo więcej pieniędzy. No dobra, większości członków klanu chodziło o kasę. Mózgowi całej operacji chodziło o coś jeszcze – żeby dokonać czegoś, czego ani ojciec, ani wujkowie, ani nikt inny jeszcze nie dokonali i udowodnić swoim wszystkim krewnym, wyśmiewającym go pod nosem i za plecami, że wcale nie jest taką ofermą, za jaką go wszyscy mają. Tak przynajmniej przedstawia ich serial. Sacklerowie, bo o nich mowa, są bandą chciwych, bezwzględnych szumowin, zatrudniających inne chciwe i bezwzględne szumowiny do brudnej roboty, a Richard Sackler, bezpośredni autor tej katastrofy, jest właściwie wcielenie samego diabła.

W drugiej połowie lat 90-tych, kiedy historia się zaczyna, w kręgach medycznych toczyły się intensywne dyskusje na temat leczenia bólu. Dominowało przekonanie, że leczeniu bólu poświęca się zbyt mało uwagi i w efekcie miliony ludzi cierpią. Zaczęły pojawiać się głosy, że trzeba przestać demonizować leki opioidowe i w trend takiego myślenia idealnie wstrzelił się Richard Sackler ze swoją bandą szubrawców z Purdue Pharma. Trzeba przyznać, że z czysto biznesowego punktu widzenia wyszło mu to genialnie. Wypuścił na rynek produkt, który co prawda w ciągu kilku lat zrujnował życia setek tysięcy Amerykanów, ale jemu samemu i jego rodzinie przyniósł nieprawdopodobną fortunę. Cudowny lek na ból. OxyContin.

Fabuła toczy się kilkuwątkowo na kilku planach czasowych i może streszczę dla porządku, o co chodzi. Nie wiem czy należy się w tym miejscu ostrzeżenie o spoilerach, bo fakty ze sprawy są powszechnie wszędzie dostępne, ale jakby co, to ostrzegłam.

Sacklerowie – ten wątek zaczyna się najwcześniej, w połowie lat 90-tych, od momentu gdy pojawia się pomysł na OxyContin. Śledzimy kolejne machinacje bezdusznej rodziny, aż w końcu wszystko się rypło i ich nazwisko stało się w opinii publicznej synonimem totalnego zła.

Bridget Meyer – agentka DEA, której wątek zaczyna się gdzieś pod koniec lat 90-tych. Wtedy właśnie odkrywa ona, że z Oxy jest coś nie teges i zaczyna swoją batalię, żeby ukrócić dystrybucję leku, a Sacklerów wysłać na szafot. Wszystko to psu na budę i jej śledztwo ostatecznie staje w martwym punkcie, bo system jest tak skorumpowany i wadliwy, że choćby nie wiem jakie dowody przyniosła w zębach, i tak ktoś powie, że są one „niejednoznaczne”. No i do widzenia, ślepa Gienia. Na szczęście do czasu, bo dokładnie gdy jej śledztwo umiera, wkraczają do akcji Rick i Randy.

Rick Mouncastle i Randy Ramseyer – prokuratorzy z Virginii, których wątek zaczyna się w roku 2002. Podobna konkluzja, jak w przypadku Bridget: z Oxy musi być coś nie teges, bo nagle wszystkie przestępstwa w regionie są jakoś związane z tym cholernym lekiem. No i zaczynają śledztwo, w trakcie którego wychodzą na jaw kłamstwa i manipulacje Sacklerów, aż wreszcie razem z szefem, prokuratorem okręgowym Johnem Brownlee, doprowadzają sprawę do szczęśliwego (w miarę) końca, demaskując przed światem Sacklerów i Purdue Pharmę. Zadają im pierwszy prawdziwy cios, który pociąga za sobą następne, od innych prokuratorów, w innych stanach, aż do ostatecznego bankructwa firmy.

Dr Finnix i jego pacjenci – ten wątek toczy się od momentu wprowadzenia leku na rynek w drugiej połowie lat 90-tych, kiedy to do gabinetu dra Finnixa puka przedstawiciel farmaceutyczny Billy Cutler (w sumie w miarę przyzwoity, choć naiwny koleś) i wciska doktorowi magiczny lek dla jego utrudzonych życiem pacjentów w małym górniczym miasteczku, dając tym samym początek spirali uzależnień i śmierci.

Obsada jest rewelacyjna! Richarda Sacklera gra fantastyczny Michael Stuhlbarg. Ależ antypatyczna rola, patrzysz na niego i go nienawidzisz od razu. Dla przeciwwagi mamy dobrodusznego dra Finnixa w wykonaniu Michaela Keatona. Można to zostawić bez komentarza, Keaton jest po prostu zawsze dobry. Rosario Dawson mnie co prawda nie do końca przekonała jako Bridget, ale za to Kaitlyn Dever w roli jednej z uzależnionych pacjentek jest świetna. Mnie osobiście najbardziej się podobał fenomenalny duet Peter Sarsgaard i John Hoogenakker, którzy grają Ricka i Randy’ego. Szlachetność i praworządność z nich tak bije, że aż człowiek chce im kibicować.

Uwaga techniczna na marginesie: wydarzenia w ramach poszczególnych linii czasowych pokazywane są chronologicznie, ale całość już nie. Poszczególne plany czasowe przeplatają się ze sobą, więc wprowadzenie leku i jego intensywny (i zakłamany) marketing, rozpędzającą się falę uzależnień i całe późniejsze śledztwo – wszystkie te wydarzenia śledzimy jednocześnie. Twórcy pomagają nam się w tym połapać, przy każdym przeskoku między wątkami podając aktualny rok. Tym niemniej nadążanie za chronologią wymaga nieco skupienia.

Druga uwaga techniczna na marginesie: nie wszystkie postaci przedstawione w serialu są prawdziwe. Rick i Randy, oraz oczywiście Brownlee istnieją naprawdę. Klan Sacklerów i ich dyrektorzy rzecz jasna również. Bridget wedle mojej wiedzy jest postacią fikcyjną, choć opartą na kilku prawdziwych osobach, które twórca serialu Danny Strong poznał przy okazji zbierania materiałów do scenariusza. Podobnie rzecz się ma z doktorem Finnixem – choć on sam nie jest prawdziwy, to zarówno on, jak i jego pacjenci, a tak naprawdę nawet całe miasto, reprezentują i symbolizują to, co działo się wtedy w całym kraju.

Nie mam zielonego pojęcia, czy wydarzenia tu przedstawione zostały w jakikolwiek sposób podkolorowane, celem udramatyzowania (na pierwszy rzut oka może się to wydawać absurdalne, że ludzie uwierzyli w te wszystkie brednie, które im Purdue Pharma pociskało), ale musiało to z grubsza tak wyglądać. Wszak do epidemii faktycznie doszło i jest to niezaprzeczalny fakt, a nie chce mi się wierzyć, że wszyscy lekarze w Ameryce to chciwe szumowiny. Wszystko się więc sprowadza do tego, że zrobiono z nich idiotów. Wciśnięto kit. Elegancko zapakowany w piękne słowa i wiarygodne źródła stek bzdur. A upraszczając sprawę, kłamstwo było w sumie jedno. Cała reszta bzdur i manipulacji miała na celu to kłamstwo utrzymać. A kłamstwo brzmiało: OxyContin nie uzależnia.

Oto jak przedstawia się w fabule serialu związek przyczynowo-skutkowy (podkreślam raz jeszcze, że nie wiem, czy jest on w 100% zgodny z tym, jak było w rzeczywistości). Richard Sackler wymyśla sobie, że następną żyłą złota dla Purdue Pharmy będzie lek przeciwbólowy, którego substancją czynną jest oxykodon. Ale żeby to mogła być prawdziwa żyła złota, trzeba to tak ustawić, żeby lek mógł przepisać dowolny lekarz w każdej wiosce. I, co ważniejsze, żeby mógł ją przepisać na każdą błahostkę. Wiadomo, że żaden lekarz czegoś takiego nie zrobi. No więc trzeba mu wcisnąć, że nasz cudowny lek jest idealnie bezpieczny, rewolucja w medycynie, wyleczymy świat z bólu i inne takie.

Krok 1 – FDA. To taki organ, który dopuszcza leki do obiegu. Przy pomocy pewnej przekupnej gnidy z FDA (później zatrudnionej w… ding ding ding! Purdue Pharmie) udaje się przeforsować dla OxyContinu „specjalną etykietę”, na której jest napisane, że tak, owszem, jest to w zasadzie narkotyk, ale ma jakiś taki magic device, który uwalnia substancję czasowo (a nie całą na raz), a zatem „zmniejsza ryzyko nadużywania”. Popierający to wykresik poziomu substancji we krwi okazuje się zmanipulowaną bujdą na resorach. Oczywiście nic z tego i tak nie oznacza, że lek faktycznie „nie uzależnia”, ale wystarczy parę marketingowych chwytów, zakręcić dobrze słówkami, znaleźć jakiś względnie wiarygodny dowód, którego i tak nikt nie sprawdzi, żeby w efekcie na to właśnie wyszło. I tak przechodzimy do:

Krok 2 – „mniej niż 1%”. Naczelnym hasłem, pod jakim reklamuje się lekarzom Oxy, jest rzekomo oparty na przeprowadzonych przez niejakiego dra Jicka badaniach wniosek, iż „mniej niż 1% pacjentów uzależnia się od opioidów”. Na owe badania powołują się różne medyczne znakomitości w medycznych czasopismach, a przedstawiciele farmaceutyczni cytują je w rozmowach z lekarzami. Gdy Mountcastle i Ramseyer zaczynają drążyć, o co chodzi z tymi badaniami, wychodzi na to, że nikt ich na oczy nie widział i choć cytowane są 600 razy, nie da się ich nigdzie znaleźć. I co się okazuje? Że te badania to nie są żadne badania, tylko 5-zdaniowy LIST, który dr Jick napisał do medycznego periodyku. A co w tym liście? Otóż dr Jick na podstawie informacji z bazy danych zaobserwował, że na ileśtam tysięcy pacjentów leczonych opioidami w szpitalach, u mniej niż 1% zaobserwowano uzależnienie. Później ową obserwację wziął i przemianował na „obszerne badania” w swoim artykule pewien lekarz, opłacany przez… ding ding ding! Purdue Pharmę. Problem nie w tym, że te dane nie są wiarygodne, lecz w tym, że są fałszywie wykorzystane do poparcia tezy, której oprzeć na nich po prostu się nie da. Obserwacja dra Jicka dotyczyła relatywnie małej grupy pacjentów, przebywających w warunkach szpitalnych (a więc znacznie bardziej kontrolowanych niż domowe) oraz, co najważniejsze, otrzymujących małe dawki leków. Tak niski wynik uzależnionych może być pewną ciekawostką przyrodniczą, ale niczym więcej. Nie wspominając już o tym, że przecież nikt nie sprawdzał, co się z tymi pacjentami stało po wyjściu ze szpitali. Cytowanie czegoś takiego jako „obszernego badania dowodzącego, że mniej niż 1% uzależnia się od opioidów” to jest po prostu śmiech na sali i ewidentne kłamstwo. Biedny dr Jick nawet sobie nie zdawał sprawy, do czego wykorzystano jego niewinny liścik.

Krok 3 – społeczna presja. Jak już wspominałam, wypuszczenie OxyContinu na rynek nastąpiło w momencie, gdy leczenie bólu było bardzo nagłaśnianą kwestią w środowisku medycznym. Sackler wykorzystał to perfekcyjnie, ale też ze swojej strony włożył mnóstwo środków w nakręcanie tej presji jeszcze bardziej. Niezliczone stowarzyszenia na rzecz leczenia bólu (w większości finansowane przez… ding ding ding! Purdue Pharmę) odwalały PR-ową robotę gdzie tylko się dało, reklamując w lokalnych społecznościach cudowny lek i zapewniając o jego bezpieczeństwie (i przy okazji mieszając z błotem inne – „nie bierzcie Vicodinu, on strasznie szkodzi waszej wątrobie”). Presja na lekarzach, szpitalach i aptekach była ogromna, a nieprzepisywanie Oxy stało się „niehumanitarne”.

Jeśli się na to spojrzy z szerszej perspektywy, zgroza człowieka ogarnia na myśl, jak bardzo Sacklerowie mieli ludzi w dupie. Idzie taki biedny pacjent do swojego lekarza, bo go coś boli. Bierze w dobrej wierze lek, który jego dobroduszny lekarz, również w dobrej wierze, mu przepisuje. A potem kończy jako uzależniony wrak człowieka, którego wszystkie myśli kręcą się tylko wokół następnej tabletki. Traci pracę, rodzinę, a często także życie. Nie jestem fachowcem od uzależnień, ale z tego co mówią specjaliści, uzależnienie od opioidów jest wyjątkowo trudne do pokonania. Liczba ofiar tej epidemii jest naprawdę porażająca.

I wszystko to pod pięknym hasłem pomocy ludzkości. Sacklerowie nawet między sobą powtarzają te brednie, że „OxyContin jest w zasadzie nieuzależniający”, bo wiecie, nawet jak przy stole siedzą same osoby, które WIEDZĄ, nie można tego głośno powiedzieć. Więc tutaj ochy achy, ależ ten nasz lek jest cudowny i bezpieczny, a na boku: ale wiesz, stary, na wszelki wypadek zrobimy system, żeby maile się kasowały, bo jak to kiedyś wyjdzie, że wiedzieliśmy o tym, że pacjenci się uzależniają, to będziemy mieć przesrane. No ja pierdzielę! Ta rodzina i ich przydupasy to wcielone zło w najczystszej postaci.

Cała historia ma słodko-gorzkie zakończenie. Obrzydlistwa tych chciwych gnid wyszły w końcu na światło dzienne. Brownlee wywalczył przyznanie się do winy trzech dyrektorów firmy (żaden oczywiście nie miał na nazwisko Sackler) oraz ugodę z firmą na 600 milionów dolców. A to był tylko pierwszy strzał, bo potem pozwy zaczęły się sypać z każdej strony. Żeby opłacić te wszystkie ugody firma ogłosiła bankructwo. Nazwisko Sacklerów jest już wiekuiście wymieszanie z błotem, coraz więcej instytucji nie chce mieć z nimi nic wspólnego. To jest ta słodsza część. Gorzka jest taka, że zapewne ani grosz z tej kasy nie wypłynął z kieszeni samych Sacklerów, którzy nadal są obrzydliwie bogaci, nawet gdy ich cały świat nienawidzi. No i żaden z nich nie poszedł za to wszystko do pierdla.

Ważny serial, w bardzo czarno-biały sposób rzucający nieco światła na to, jak działa ten skorumpowany farmaceutyczny świat. Łeb człowieka zaczyna boleć, ale aż strach wziąć teraz nawet głupi Apap.