Plus / minus
Artysta filmowiec
Z małego ekranu
Tematycznie
Migawki filmowe
Jak to się robi?
Minikino
Na melodię...
Na deskach
Różne

Plus / minus
Artysta filmowiec
Z małego ekranu
Tematycznie
Migawki filmowe
Jak to się robi?
Minikino
Na melodię…
Na deskach
Różne
Plus / minus
Artysta filmowiec
Z małego ekranu
Tematycznie
Migawki filmowe
Jak to się robi?
Minikino
Na melodię…
Na deskach
Różne

Plus / minus: „Finch”

„Cast Away” w post-apokaliptycznym świecie. Czyli „Finch”. Tom Hanks zrobił upgrade i już nie gada do piłki o imieniu Wilson. Teraz prowadzi intelektualne (i obustronne) rozmowy o życiu z robotem. O imieniu Jeff.

A tak naprawdę, to zanim był robot, był najpierw pies. Ok, po kolei. Spoiler warning, jak zawsze. Coś się porobiło, nie przykumałam co dokładnie, jakiś rozbłysk słoneczny, no kataklizm w każdym razie – nie ma się co zagłębiać, bo to w sumie drugorzędna kwestia. Wystarczy wiedzieć, że warstwa ozonowa Ziemi ma teraz więcej dziur niż sito, więc generalnie życie tutaj stało się całkiem do kitu. A właściwie już prawie nie ma życia. Nie da się na światło słoneczne wyjść bez skafandra, temperatura i poziom promieniowania są ekstremalne, wybiło wszystkie rośliny i zwierzęta, wszędzie wokół pustynia, trupy, opuszczone miasta i ruiny. Jakieś resztki ludzi się uchowały, ale jedni przed drugimi się ukrywają, więc tak naprawdę nie wiadomo, co w ogóle zostało z cywilizacji.

Jednym z ocalałych ludzi jest Finch, który mieszka sobie w elektrowni (szczęściarz) i utrzymuje ją na chodzie, dzięki czemu ma prąd i względnie ludzkie warunki funkcjonowania. Przynajmniej dopóki udaje mu się znajdować coś do jedzenia (w tym celu systematycznie przeczesuje okolicę, odznaczając kolejne fragmenty na mapie). Jednocześnie utrzymuje również pozory normalnego życia, codziennie odbija kartę pracy i nosi na szyi identyfikator, co jest w sumie urocze. No i ma psa, którego kiedyś przypadkiem, w smutnych i strasznych rzecz jasna okolicznościach, znalazł i przygarnął. Pies jest też powodem, dla którego powołany do życia zostaje Jeff.

Finch bowiem umiera. Panujące warunki, jako się rzekło, nie są dla zdrowia obojętne, Finch jest chory i ma świadomość, że wkrótce umrze. A gdy umrze, to kto się zajmie tym biednym psem? Kto mu da jeść? Kto go obroni przed niebezpieczeństwami? Z jasnych powodów nie można mu poszukać schronienia wśród innych ludzi, bo ci prędzej by zjedli psa razem z Finchem niż odstąpili część swoich zasobów zwierzęciu, więc rozwiązanie jest tylko jedno – trzeba zbudować robota. Przedsięwzięcie kończy się sukcesem, robot się uruchamia, umie gadać i jest nawet całkiem kumaty.

Fanfary zwycięstwa zamierają 5 sekund później. Bo oto okazuje się, że nasi bohaterowie bardzo szybko zmuszeni zostają do opuszczenia bezpiecznego schronienia elektrowni. Zbliża się superburza, która uziemi ich tam na kilkadziesiąt dni. Nie przeżyją tyle, bo padną z głodu, więc nie ma rady, trzeba spierniczać. Pakujemy kampera i w drogę! Dokąd? Do San Francisco. Czemu akurat tam? Bo mają fajny most, a poza tym: czemu nie? Miejsce takie samo jak każde inne at this point. A w każdym razie nie bardziej beznadziejne niż wszystkie pozostałe opcje. No to jedziemy. Przez wymarły, splądrowany kraj, a przy okazji w głąb naszych dusz i natury człowieczeństwa. Wiecie jak to jest z post-apokaliptycznymi historiami.

Jeff jest właściwie zasadniczym powodem, dla którego warto obejrzeć ten film. Bo Jeff jest super. Jest uroczy, kochany i dziecięco naiwny. W aktualnie panujących warunkach jest bardziej ludzki niż ludzie, którzy są dla siebie nawzajem wrogami w wyścigu o przetrwanie. Jeff musi się również nauczyć wszystkiego od zera, jest na początku całkowicie czystą kartą, a my „dojrzewamy” razem z nim przez cały film. Zmienia się jego zachowanie, a także głos – na początku gada bardzo mechanicznie, a pod koniec filmu już całkiem jak człowiek. Dojrzewają również jego relacje z Finchem. Z początku Finch uczy robota różnych podstaw, jak chodzenie, czy rozpoznawanie niebezpieczeństwa, a z biegiem czasu zaczynamy dotykać sfer emocjonalno-filozoficznych. Na przykład gdy Finch usiłuje wyjaśnić Jeffowi, co to jest „zaufanie”. Na koniec Jeff zaczyna nawet śnić. Nie dosłownie oczywiście, ale zaczyna wyobrażać sobie obrazy w swojej głowie, zupełnie jakby mu się przyśniły.

Co najbardziej znamienne, nie tylko w tym filmie, ale w ogóle w całym nurcie post-apokaliptycznym, to ciągle powtarzająca się we wszystkich tego typu książkach i filmach diagnoza, że ludzie tak ogólnie są beznadziejni. Wydawać by się mogło, że w kupie siła i większą szansę na przeżycie będziemy mieć, trzymając się razem, ale wszyscy autorzy z nurtu nieubłaganie twierdzą, że będzie dokładnie odwrotnie – będziemy się nawzajem okradać, mordować i wydzierać sobie z gardeł ostatnie krople wody. Strasznie smutna to diagnoza. Na szczęście „Finch” kończy się mimo wszystko optymistyczną nutą. San Francisco okazuje się bardziej przyjaznym miejscem, gdzie można się na słoneczku rozkosznie wygrzać, a nie upiec, gdzie rosną kwiatki i latają motylki, i wszystko to napawa nadzieją, że być może są gdzieś jeszcze jakieś enklawy, w których ludzie pozostali ludźmi. Momentami jest to podróż chwytająca za serducho (łez wiaderko popłynęło, nie będę kłamać) i nie żałuję, że się w nią wybrałam.