Powody są dwa. Nadal jestem w fazie Adama Drivera, więc wiadomka, że jak mi wpadł film, który wcześniej mi umknął, tom go obejrzała. Poza tym lubię takie rodzinne obyczajówki, gdzie cała familia się zjeżdża do rodzinnego domu i musi ze sobą wytrzymać te kilka dni. No bo jasną jest rzeczą, że wzajemna miłość członków klanu wcale nie oznacza, że nie będą sobie wszyscy nawzajem cholernie działać na nerwy. Jedno drugiego bynajmniej nie wyklucza. Dlatego „Powiedzmy sobie wszystko”.
A zatem mamy Altmanów, którzy zjeżdżają się na pogrzeb głowy rodziny. Jest żona-wdowa (oraz jej pokaźny sztuczny biust). Jest również jej czwórka dzieci oraz ich rodziny. Każdy, wiadomo, ma jakieś swoje dramy. Kogoś zdradza żona, ktoś inny próbuje spłodzić potomka i mu nie wychodzi, ktoś jest nieszczęśliwy, a jeszcze ktoś jest czarną owcą. Nie ma tu wielce dramatycznych konfliktów, ani wyciągania szkieletów z szaf. Co najwyżej lekkie dogryzanie sobie, ale tak, wiecie, z miłością. Jest też kumpela z dzieciństwa, która szybciej gada niż myśli, przyjaciel po urazie głowy, którego nie sposób nie kochać, oraz rabin ksywa „Wzwód”. Mieszanka wszystkiego.
Film nie wgniata w fotel, ale ogląda się całkiem przyjemnie. Nie ma też klasycznego happy endu, gdzie wszystkim nagle magicznie zaczyna się wszystko układać. Przeciwnie, bohaterowie są z grubsza w tym samym miejscu, w jakim byli na początku, ale jakby z większym optymizmem postanawiają stawić czoła swoim zestawom problemów. Jest to bardziej naturalne i bardziej „z życia wzięte” niż nadmierne cukierkowanie, i dobrze. Film ma też świetną obsadę. Jason Bateman nie jest co prawda moim ulubieńcem, a Tina Fey wręcz mnie momentami irytuje, ale cała reszta mi to w pełni rekompensowała. Na dobrą sprawę sam Adam Driver by mi pewnie wystarczył. I zbzikowana Rose Byrne. Z Timothy’m Olyphantem na deser.
Ogólnie rzecz biorąc na niezobowiązujący, miły seansik w ponure popołudnie „Powiedzmy sobie wszystko” jest w sam raz.