Plus / minus
Artysta filmowiec
Z małego ekranu
Tematycznie
Migawki filmowe
Jak to się robi?
Minikino
Na melodię...
Na deskach
Różne

Plus / minus
Artysta filmowiec
Z małego ekranu
Tematycznie
Migawki filmowe
Jak to się robi?
Minikino
Na melodię…
Na deskach
Różne
Plus / minus
Artysta filmowiec
Z małego ekranu
Tematycznie
Migawki filmowe
Jak to się robi?
Minikino
Na melodię…
Na deskach
Różne

Plus / minus: „Diuna”

Mam wrażenie, że zostałam oszukana. I bynajmniej nie mam tu na myśli tego, że przed premierą wielką tajemnicę zrobiono z faktu, że to jest ekranizacja dopiero połowy książki (a tak naprawdę połowy pierwszego tomu sagi), bo o tym akurat wiedziałam rozpoczynając seans, gdyż przypadkiem sobie ów fakt zaspoilerowałam czytając komentarze w necie. Oszustwo polega na tym, że epicka epickość tego epickiego arcydzieła jest tak epicka, że widzowie chyba w zachwycie nad tą epickością nie zauważyli, że w tym filmie… NIC się nie dzieje. No dobra, prawie nic. Z ciężkim sercem będę pisać dziś. „Diuna”.

Mój stosunek do reżysera Denisa Villeneuve jest, rzekłabym… hmmmm. No właśnie taki. W erze „Labiryntu” i „Sicario” myślałam, że go lubię. A potem już nie. Pisałam kiedyś, że kompletnie nie podzielam zachwytów nad „Nowym początkiem”, ale i tak było to lepsze niż „Blade Runner 2049”. W „Nowym początku” przynajmniej o coś chodziło. Konia z rzędem temu, kto wyjaśni mi, o co chodziło w „Blade Runnerze 2049”, bo do dziś tego nie wiem i właściwie jedyne co z tego filmu pamiętam to to, że jakimś cudem dotrwałam do końca. A teraz facet wziął na warsztat „Diunę” Franka Herberta i pomyślałam sobie: „ok, może być różnie”. I tak właśnie wyszło – różnie.

Będą spoilery. Ale właściwie wcale nie czuję, jakbym cokolwiek zdradzała, bo opowiedzenie całego tego filmu zajmuje około trzech minut (tak bardzo się w nim NIC nie dzieje) i tak naprawdę całe te dwie i pół godziny są jedynie wprowadzeniem do właściwej fabuły. A potem film się kończy i właściwa fabuła będzie dopiero w drugiej części najwyraźniej. WSZYSTKO, co się tutaj dzieje, w każdym innym normalnym filmie stanowiłoby jego pierwszy akt. Tak więc streszczonko dla tych, co jeszcze nie widzieli i nie czytali książki. Na planecie Arrakis znajdują się złoża najcenniejszej substancji w całym kosmosie. Więc ten, kto akurat włada na Arrakis goli na tym tony hajsu. Historia zaczyna się w momencie, gdy imperator wszechświata oddaje Arrakis we władanie rodowi Atrydów, co nie podoba się rodowi Harkonnenów, którzy niniejszym zostali odcięci od wspomnianej tony hajsu. Ale tylko tymczasowo, bo okazuje się, że z całym tym oddaniem we władanie to ściema i nim jeszcze Atrydzi na dobre rozpakowują bagaże na Arrakis, najeżdżają ich wojska imperatorskie i wojska Harkonnenów, celem wybicia ich do ostatniego człowieka. Słowem: od samego początku imperatorowi chodziło o to, by wybić najsilniejszą konkurencję, którą w jego oczach są dla niego Atrydzi. Tak przynajmniej wynika z fabuły filmu, bo nikt nam tego wprost nie tłumaczy.

Z rzezi ratuje się dziedzic rodu, młody Paul Atryda, syn księcia Leto, oraz jego matka Lady Jessica. Spierniczają na pustynię. Aha, no bo Arrakis to tak ogólnie niezbyt przyjemne miejsce. Cała planeta jest jedną wielką pustynią, gdzie temperatury panują takie, że generalnie bez kombinezonu, który będzie cię trzymał przy życiu lepiej tam nie wychodź. A pod piachem żyją ogromniaste na kilkaset metrów robale, które jak obczają, że tam jesteś, to cię zeżrą. Paul i Jessica umykają pogoni i postanawiają odszukać tubylców, Fremenów, by się może u nich schować czy coś. Fremeni to taka ukryta siła, którą łatwo zlekceważyć, ale w sumie okazuje się najpotężniejsza. Harkonneni chcą ich trzymać pod butem, a Atrydzi wręcz przeciwnie – zbudować z nimi sojusz. Dlatego Harkonneni = źli, imperator = zły, Atrydzi = dobrzy, Fremeni = dobrzy. Stosunkowo łatwo te podziały odczytać. Fremeni pozwalają się rzecz jasna odnaleźć, po małych perturbacjach dają naszym uciekinierom schronienie i kurtyna, koniec filmu, the end.

Jednocześnie z tymi wszystkimi wydarzeniami nasz główny bohater, Paul Atryda, zajmuje się głównie tym, że ma WIZJE. Śni mu się w kółko taka jedna ładna dziewczyna oraz okazjonalnie różne inne rzeczy, z których właściwie nic nie wynika. W takim sensie, że te jego wizje nie pokazują dokładnie tego, co ma się stać, tylko są jakieś takie symboliczne, mylące, nie należy ich odczytywać dosłownie, więc w sumie nam jako widzom są w efekcie po nic. Paul kuma z nich chyba więcej, bo koniec końców wie co ma robić, a nam pozostaje wzruszyć ramionami i powiedzieć: „no dobra, skoro ON wie, to płyńmy z prądem”.

I właśnie w tym tkwi moja główna bolączka, mój główny zarzut, a tym samym główny powód, dla którego „Diuna” nie przypadła mi do gustu. Jeśli już na wstępie postanowiono podzielić książkę na mniejsze części, a następnie postanowiono urwać część pierwszą zanim jeszcze akcja na dobre się rozpędzi, a potem jeszcze postanowiono, że ta pierwsza część będzie trwała DWIE I PÓŁ GODZINY, to na litość boską, poświęćmy te dwie i pół godziny na sensowne zbudowanie tego świata i wyjaśnienie, o co tu chodzi. „Diuna” w tej kwestii odnosi spektakularną porażkę i wyjaśnia naprawdę bardzo mało. Sytuacja we wszechświecie to taka w zasadzie międzygalaktyczna gra o tron – różne klany walczą ze sobą o wpływy, a jak ktoś zacznie za bardzo urastać w siłę, to się go neutralizuje. Ale są jeszcze w tym wszystkim siły, które ciężko umiejscowić i ciężko zrozumieć zależności między nimi. Przykładowo, zakon Bene Gesserit – enigma. Z kontekstu wynika, że chcą mieć kontrolę nad „mesjaszem”, ale kim są i o co z nimi chodzi, nie bardzo wiadomo. A skoro o „mesjaszu” mowa. Wiemy, że Paul jest kimś ważnym, tym „jedynym”, „wybrańcem”, Lisan al-Gaib, Kwisatz Haderach. I wiemy, że rodzi się wokół niego swego rodzaju kult. Sto razy nam w trakcie filmu mówią, że to ON, ale co dokładnie ten on miałby zrobić? Uratować wszechświat, ustanowić pokój, coś w ten deseń. Jeśli było jakieś bardziej szczegółowe przesłanie, umknęło mi w tych zapyliście monumentalnych (i długich) ujęciach świata przedstawionego. No bo właśnie… Całe budowanie świata zdaje się tu opierać prawie wyłącznie na sferze wizualnej, która, przyznaję, jest imponująca. Wizualnie ten film jest naprawdę przepiękny. Tylko co z tego? Wręcz może to człowieka tylko dodatkowo wkurzać, tak jak wkurzało moją przyjaciółkę (fankę powieści), bo według niej ten monumentalizm filmu nijak się ma do klimatu książki.

Zanim się na mnie gromy posypią, że życzyłabym sobie długaśnych ekspozycji wyjaśniających połowę książki, które są nudnym i oklepanym filmowym zabiegiem, od razu uprzedzę – czasem tak całkiem bez tego się po prostu nie da. Gdy w książce masz tak rozbudowany świat i tyle różnych sił nim rządzących, to nie możesz tego wszystkiego wrzucać w film byle jak i mówić widzom na odczepnego: „sami się domyślcie, o co chodzi”. We „Władcy Pierścieni” było całe mnóstwo ekspozycji i szczegółowych wyjaśnień z historii Śródziemia, i czy to było dla kogokolwiek nudne? Otóż nie, bo oprócz tego było też mnóstwo akcji i wszystko się balansowało (a filmy też do krótkich nie należały). Plus był z tego taki, że wszyscy rozumieli, kto jest kim i nie musieli się domyślać z jakichś półsłówek międzywierszowych. „Diuna” jest adaptacją dla ludzi, którzy czytali książkę. A takie coś mnie wkurza, niezależnie od tego, czy książkę czytałam czy nie. Bo jeśli nie czytałam, to wiadomo – wkurzam się, bo nic nie rozumiem. Ale nawet jeśli czytałam, to i tak się wkurzam, bo widzę, jak niewiele inni z tego zrozumieją. Tak samo, jak wkurzałam się na kolejnych częściach „Harry’ego Pottera”, gdzie wycinali kluczowe moim zdaniem elementy, przez co rozlatywało się pół fabuły. Może to dziwnie zabrzmi, ale strasznie mnie irytuje, że ktoś inny nie będzie czegoś wiedział i nie doceni w pełni książki, tylko dlatego, że film nie zadał sobie trudu, by ją dobrze przedstawić. „Diuna” ma jeszcze szansę. Może to wszystko będzie z detalami wyjaśnione w drugiej części, ale wiecie… I’m not holding my breath.

Na koniec kwestia, która będąc jedną z wielkich zalet filmu, staje się jego wadą. Taki paradoks. A mianowicie obsada. Kurna, ależ tu jest fenomenalna obsada! Spójrzcie na te nazwiska, no o ja cię, ale czad. Problem jest tylko taki, że oprócz Paula Atrydy i Lady Jessiki (w tych rolach Timothée Chalamet i Rebecca Ferguson) całej tej reszty w filmie prawie w ogóle nie ma. Każdy aktor ma do odegrania dwie sceny na krzyż, przez co większość bohaterów nie jest dobrze nakreślona. Twórcom szkoda było poświęcać czas na postaci, które i tak zaraz znikną, czy co? Nie wiem. Efekt jest w każdym razie taki, że żadna śmierć nas nie rusza, bo jak już trochę zaczynamy kogoś lubić, blink, i już go nie ma. Odwrotnością tego jest Chani, którą nam się nachalnie pokazuje jakieś trzy tysiące razy w wizjach Paula, choć sama postać pojawia się dopiero na końcu filmu w dwóch scenach i ma do wypowiedzenia trzy zdania. No ale trzeba było jakoś usprawiedliwić, że Zendaya pozuje teraz wszędzie z Chalametem na wszystkich ściankach. Wiem, wiem, ona będzie ważna w drugiej części filmu. Dobra, kumam. Ale te niekończące się wizje z piękną Chani już mnie tak w którymś momencie zaczęły wnerwiać, że miałam jej dość jeszcze zanim się pojawiła. Wolałabym oglądać więcej Duncana, Leto i Gurney’a. Sorry not sorry. Sam Paul Atryda jest na szczęście dobry. Gdyby nie udało mi się w żaden sposób przywiązać do głównego bohatera, to byłoby już całkiem do pupy. Uważam, że Chalamet to dobry wybór, z tą jego chłopięcą charyzmą, aurą tajemniczości i oszczędną ekspresją. Wybrnął z tego, choć uważam, że Villeneuve mając kogoś takiego w głównej roli, powinien go wykorzystać lepiej.

Wychodzi na to, że nic nie mam miłego do napisania o „Diunie”. To nie całkiem tak, bo nie uważam, że to jakiś koszmarnie zły film. Na pewno obejrzę go jeszcze raz. I na pewno lepiej go będę wspominać niż „Blade Runnera 2049”, tutaj przynajmniej nie miałam wrażenia, że męczę się sześć godzin, choć minęły zaledwie dwie i pół. Ale zbyt wiele z tego czasu zmarnowano na wszystko, co jest wokół bohaterów, a za mało go poświęcono samym bohaterom. Strasznie mnie to smuci, bo chciałam, żeby „Diuna” była lepsza. Żeby to była opowieść o tych ludziach, a nie program przyrodniczy pod tytułem: „Tak wygląda Arrakis”.