Filmy takie jak tryumfujące w minionym sezonie nagród „Nomadland” i „Minari” – którymi zachwycali się recenzenci, a mnie wynudziły okrutnie i wymęczyły do tego stopnia, że autentycznie zastanawiałam się, czym ci wszyscy ludzie się tak zachwycają – przypomniały mi, że miałam kiedyś zamiar wyspowiadać się na blogu i do tej pory tego nie uczyniłam. Otóż doświadczam czasem uczucia rażącego zakłócenia harmonii, kiedy czytam jedną, drugą, trzecią entuzjastyczną recenzję, słyszę ze wszystkich stron pochlebne opinie, a potem sama oglądam… i nie kumam. Albo i gorzej – nie dość, że nie kumam, to jeszcze wrażenia mam totalnie odwrotne. WTF?
Egzemplarz nr 1: „Druhny”. Noż kurde! Przeglądając kiedyś zasoby Netliksa w poszukiwaniu czegoś na poprawę humoru natknęłam się na ten film i myślę sobie: yes! Obejrzę w końcu „Druhny”, tyle dobrego się przecież o nich mówiło, niemalże najlepsza komedia ever to miała być. No i jak? Matulu, ale dno. Z ręką na sercu, że nie przesadzam – nie zaśmiałam się na tym filmie ani razu. Nie dość, że durny, to jeszcze miejscami obrzydliwy, a na dodatek nudny jak flaki z olejem i nieśmieszny. I do dziś nie wiem, jaki miał z tego wszystkiego płynąć morał. Wszystkie te laski mnie wnerwiały na maksa, zachowywały się jak potłuczone debilki i właściwie tylko Melissy McCarthy nie miałam ochoty zamordować gołymi rękami. Czego ja tu nie kumam? Pomóżcie.
Egzemplarz nr 2: „Nowy początek”. Mam wrażenie, że cały efekt wow tego filmu zrobił finalny zwrot akcji, kiedy w końcu dowiadujemy się, o co chodzi z „wizjami” Louise i odkrywamy, że zrozumienie języka obcych wpływa na naszą percepcję czasu. Słowem: kiedy widz orientuje się (SPOILER ALERT), że obrazki w głowie Louise nie są jej wspomnieniami z przeszłości, lecz wizjami z przyszłości. Ludzie pospadali z foteli i fontanny zachwytu zaczęły tryskać. Moja opinia: wątek języka obcych i filozoficzne rozważania na temat konsekwencji jego zrozumienia – to temat na miarę genialnego s-f z najwyższej półki. Które w filmie utonęło z jednej strony w oceanie flegmy, a z drugiej w oceanie udawanego napięcia w związku z wiszącym w powietrzu konfliktem zbrojnym, by na koniec zostać spłaszczone przez nieco tani patetyzm. Lepsze to powinno być, jak na to czego się spodziewałam.
Egzemplarz nr 3: „Boyhood”. Film nijaki i o niczym, którego z kolei efekt wow polega na pomyśle realizacyjnym, by kręcić sceny z tymi samymi aktorami przez 20 lat, by wiarygodnie się starzeli. I nie jest to z mojej strony ironiczne wyolbrzymienie – dokładnie tylko to pamiętam z tego filmu. Miało być o dojrzewaniu głównego bohatera. Ja dojrzewania nie widziałam. Śmiało mogę to dzieło zestawić z moimi tegorocznymi „zawodami roku”, bo tak samo jak w przypadku „Nomadland” i „Minari”, wynudziłam się przy „Boyhood” na śmierć i nie zobaczyłam tego, czym wszyscy inni się zachwycali.
Egzemplarze gratis: w przypadku seriali ciężej oceniać, bo średnia jest wiarygodność opinii osoby, która poddała się nie obejrzawszy do końca. Tym niemniej puszczę w eter dwa tytuły, bo jak spowiedź to spowiedź. „Legion” – z trudem przebrnęliśmy z mężem przez pierwszy odcinek, umęczyliśmy się, nie zakumaliśmy czemu jest na niego taki hype i zaniechaliśmy dalszych prób. „Gra o tron” – tu byłam lepsza. Widziałam cały pierwszy sezon. I zaniechałam. Wielce interesujący przykład, bo generalnie to ja lubię takie klimaty i wszelkie dowody wskazywały na to, że powinno mi się spodobać. A tymczasem guzik, zero emocji poza totalną irytacją na wszystko. Za dużo wątków, za dużo politycznych podchodów, za dużo zdrad, a za mało empatii do kogokolwiek. Jedyne pozytywne uczucia były do Neda, któremu na koniec urżnęli łeb. Nie zostało nic, co by mnie zachęciło do ciągnięcia tej epopei. Sorry Not Sorry.
Tyle na dziś. Nie zabijajcie mnie, plis! 😉 Jeśli przypomną mi się kolejne tytuły w temacie (albo wpadną do worka nowe), to może nawet jakiś cykl z tego wyjdzie.