Jakież to piękne było… „Romeo i Julia” National Theatre to najpiękniejsza wersja szekspirowskiego dzieła o nieszczęsnych kochankach z Werony jaką widziałam w życiu. Szczęśliwym i zupełnie nieplanowanym splotem wydarzeń pojawiła się w serwisie National Theatre at Home akurat w momencie, gdy mój mąż jako prezent-niespodziankę wykupił mi roczną subskrypcję w tymże. Bo wiecie, mój mąż to taki egzemplarz z gatunku mężów idealnych, co kobiety generalnie myślą, że takich nie ma. Otóż są, bo ja takiego mam. Jack Pearson level, nie żartuję. Tym sposobem obejrzałam sztukę, na punkcie której miałam totalną już obsesję. I nie zawiodła.
Zacznijmy od tego, że ta adaptacja „Romea i Julii” to ciekawy przypadek nawet w kontekście innych produkcji National Theatre przeznaczonych na ekran. Geneza jest taka, że sztuka miała być pierwotnie wystawiona na deskach Olivier Theatre latem 2020 roku, cała pre-produkcja już była rozpędzona, obsada skompletowana, a potem przytrafił się Covid i globalny lockdown, no i wszystkie przygotowania szlag trafił. Twórcy najwyraźniej widzieli, że mają w rękach coś absolutnie wyjątkowego i postanowili nie wyrzucać tego do kosza, lecz przekształcić w coś innego. A mianowicie w film.
Bo to jest film. Taki całkiem film. Nie taki pół-film, jak w przypadku innych tytułów w ramach National Theatre Live, gdzie zarejestrowano sztukę na żywo w teatrze, w trakcie jej wystawienia i potem puszczano nagranie w kinach. Nie, to jest coś zupełnie innego. Dlatego w opisie sztuki nie jest napisane to samo, co przy innych tytułach („filmed by National Theatre Live” albo „recording from the National Theatre Archive”), lecz „ORIGINAL FILM from National Theatre”. „Romea i Julię” kręcono przez 17 dni w zamkniętym teatrze, no i oczywiście bez publiczności. Powstało widowisko, choć wizualnie skromne w typowy dla teatru sposób, to jednak jednocześnie bardzo filmowe. Prawdziwe połączenie dwóch światów. Reżyser Simon Godwin, całe życie pracujący wyłącznie w teatrze, musiał się nagle nauczyć jak się robi filmy. Szacun.
Piękne w tej produkcji jest wszystko, począwszy od pomysłu i scenografii. Na początku rozbawieni aktorzy wchodzą do teatru, śmieją się i plotkują, siadają w kółeczku i narrator wprowadza nas w akcję. Wszystko to ma przypominać pierwsze próby. Z biegiem czasu z teatru coraz bardziej zmierzamy w kierunku dzieła filmowego, pokazany nam świat coraz bardziej się rozbudowuje, wizualna strona filmu nabiera nieco więcej przepychu – pojawiają się piękne stroje, zmienia się scenografia. Nadal jest to wszystko skromne, ale dzięki temu tym głośniej wybrzmiewają sceny zaakcentowane nieco bardziej filmowym przepychem. Ten ascetyczny klimat, przeplatany błyskami bogactwa, pozwala nam poczuć się tak, jakby sztuka rodziła się i przekształcała na naszych oczach. A całość zostaje na końcu domknięta piękną klamrą, gdy wracamy znów do pomieszczenia, w którym odbywała się próba i wszyscy aktorzy, znów w swoich zwykłych codziennych ubraniach, siedzą wokół stołu, na którym leżą martwe ciała kochanków. Ciary miałam. Artyzm w czystej formie. Przepiękna jest również muzyka, klimatyczna, przejmująco smutna momentami, klasyczna i współczesna jednocześnie. Ciary podwójne.
Kolejna rzecz, która się tutaj rewelacyjnie udała – usunięto z Szekspira nadmiar Szekspira. Z całym szacunkiem dla Barda, ale czasem facet przynudzał okrutnie. Te długaśne monologi o pięknie księżyca i równie długaśne dialogi, w których bohaterowie przez pięć stron powtarzają w kółko to samo, bywają nie do strawienia. W tej adaptacji „Romea i Julii” tekst znacząco poskracano, by została sama esencja historii i dzięki temu akcja ma tempo. Maksimum przyjemności, zero przynudzania. Hardkorowi fani Szekspira mogą zarzucać produkcji, że przemyka przez historię zbyt szybko i zbyt dużo rzeczy zostało wyciętych, dla mnie jednak zagrało to na plus. Co kto lubi. Trzeba również pamiętać, że w czasie kręcenia filmu restrykcje były tak ogromne, że z pewnością wymuszało to miliony ograniczeń, do których trzeba było się dopasować.
Tempo akcji to jedna kwestia, ale trzeba przyznać, że świetne tempo ma również sam tekst. Znaczy się dialogi. Brzmią one jakby… współcześnie. Nie o same słowa chodzi, rzecz jasna, bo te są takie, jakimi je Szekspir napisał. Chodzi o sposób mówienia aktorów – kwestie brzmią w ich ustach naturalnie, a dialogi mają rytm i energię. Choć słowa są archaiczne, brzmią współcześnie i mamy dzięki temu wrażenie, jakby dwoje ludzi gawędziło ze sobą, ot, tak po prostu, na luzie. Słucha się tego wybornie. Byłam pod tak wielkim wrażeniem, że aż zguglowałam temat – trenerka głosu, Jeannette Nelson, zasługuje na wielkie brawa.
Na koniec najważniejsza rzecz. Obsada. O M G. Wszyscy są doprawdy doskonali. Fisayo Akinade jako Merkucjo i David Judge jako Tybalt odegrali swój konflikt fantastycznie. Tamsin Greig jako pani Capuleti – majstersztyk. Cudowny Benvolio w wykonaniu Shubhama Sarafa i genialny w roli ojca Laurentego Lucian Msamati to chyba moje ulubione postaci z drugiego planu. No i rzecz jasna dwie prawdziwe perły w tej koronie – Josh O’Connor i Jessie Buckley jako tytułowi kochankowie. Josha O’Connora uznawałam do tej pory za bardzo dobrego aktora. Teraz go wręcz uwielbiam. Jessie Buckley jest natomiast objawieniem, bo choć być może gdzieś już ją wcześniej widziałam, to kompletnie nie kojarzę. Ależ oni nam tu koncert odegrali! Nie dało się oderwać oczu, coś pięknego. Warto, warto, warto. Polecam z całego serca.
P.s. Jednorazowe wypożyczenie „Romea i Julii” na National Theatre at Home kosztuje 42 zł. Wyprawa do kina, z dojazdem i popcornem nie będzie wiele tańsza, a tytuł będziecie mieć dostępny przez trzy dni. Subskrypcja miesięczna serwisu, dająca dostęp do wszystkich zasobów (które już teraz są bardzo pokaźne, a będą jeszcze bardziej, bo w każdym miesiącu NT dodaje nowe tytuły), kosztuje 51 zł, a roczna 510 zł. Jest też aplikacja na telefon dla tych, co lubią być zawsze mobilni. Właściwie jedyną trudnością jest to, że… no język trzeba znać.