Słuchajcie, remont mamy w piwnicy naszego bloku, kanalizację wymieniają czy coś, i od tygodnia panowie radośnie napieprzają wiertarami, co nie tylko utrudnia oglądanie czegokolwiek w ciągu dnia, ale wręcz w moim przypadku uniemożliwia zebranie myśli. Gdyby nie moje małe stworzenie z gatunku dzieciowatych, założyłabym se słuchawki na łeb i miała wszystko w nosie, no ale trzyletnia córa jeszcze się sama nie ogarnie, a że nawija do mnie niczym karabin maszynowy i na dodatek często oczekuje ode mnie jakiejś reakcji, to i odcięcie się od hałasów pozostaje poza zasięgiem. Anyway, w przerwach między seriami z młota pneumatycznego udało mi się obejrzeć „Winnych” i postaram się sklecić na ten temat dwa zdania.
„Winni” to taki film z cyklu: europejskie (w tym przypadku skandynawskie) kino już go nakręciło z dobrym skutkiem, więc Amerykanie musieli go sobie wziąć i zrobić jeszcze raz, tylko po „amełykańsku”.
Joe Bayler jest dyspozytorem numeru alarmowego i pewnej nocy, w czasie upierdliwej nocnej zmiany, odbiera telefon od zapłakanej kobiety, która udając, że rozmawia ze swoim dzieckiem, daje naszemu protagoniście do zrozumienia, że została porwana. Joe puszcza w ruch machinę służb, stawiając na nogi kogo tylko może i próbując za wszelką cenę uratować kobietę. Jednocześnie, rzecz jasna, zmagając się z własnymi demonami, wybuchową naturą oraz poczuciem winy w związku z jakimś tajemniczym incydentem, przez który został uziemiony przy telefonie ratunkowym, choć wcale tam być nie chce.
Powiedzenie, że jest to film „jednego aktora” w tym akurat przypadku należy brać całkiem dosłownie. Cała akcja dzieje się w dyspozytorni, gdzie Joe siedzi przykuty do telefonu i wszystkie wydarzenia śledzimy tylko poprzez jego rozmowy z kolejnymi osobami. Słyszymy głosy tych osób, ale ich nigdy nie widzimy. Właściwie poza samym Joe i okazjonalnie jakimś innym pracownikiem dyspozytorni przewijającym się gdzieś w tle nie widzimy nikogo innego. Joe nie jest jedynym bohaterem tej historii, ale jest jedyną osobą, którą jest nam dane zobaczyć i z którą cały czas jesteśmy, więc siłą rzeczy dźwiga na sobie fabułę.
Jake Gyllenhaal świetnym aktorem jest, to wiadomo nie od dziś. Nie będzie więc niczym dziwnym, jeśli powiem, że to po prostu jego kolejna bardzo dobra rola. Pociągnął ten film, mając za partnerów jedynie głosy w słuchawce, więc musi to robić wrażenie, niezależnie od całościowej oceny. Niestety Joe nie budzi zbyt wielkiej sympatii i dlatego nie będzie to na pewno moja ulubiona rola Gyllenhaala, szczególnie, że nie jest pierwszą w jego dorobku rolą kolesia-furiata, który eksploduje, gdy tylko ktoś krzywo na niego spojrzy. Od początku widać, że facet ma coś na sumieniu, a jego zachowanie, irytowanie się na dzwoniących i warczenie na wszystkich wokół, tylko pogłębiały we mnie uczucie antypatii. Gdy dzwoni ta nieszczęsna kobieta i u Joe włącza się tryb bohatera, przez chwilę mamy nadzieję, że może i charakter ma podły, ale w sumie przecież serce ma złote. Mimo dobrych intencji, furiackość wyłazi z niego na każdym kroku i sprawia, że zaślepiony nią Joe nie wyłapuje sygnałów świadczących o tym, że w tej historii porwania jest jakieś drugie dno i być może nie wszystko jest tutaj takie oczywiste, jak się na pierwszy rzut oka wydaje. No i nie ukrywajmy – jest również rozkojarzony przez swoje własne życiowe dramaty i traktując porwaną kobietę jak osobistą szansę na odkupienie, traci przez to obiektywizm. Call me crazy, ale pozwalanie komuś tak niezrównoważonemu na bycie policjantem (albo obsługiwanie telefonu alarmowego) to proszenie się o kłopoty.
To nas prowadzi do morału, który film próbuje zgrabnie przemycić. A właściwie nie tyle morału, co komentarza do toczącej się już od kilku lat w USA publicznej dyskusji na temat agresywnych zachowań policji. Oczywiście nie ma co generalizować, bo to nie jest tak, że cała policja jest jednym wielkim klubem socjopatów, którzy wyżywają się na Bogu ducha winnych cywilach pod byle pretekstem. Na pewno większość policjantów to przyzwoici ludzie, którzy zawód wybrali z powołania. Tyle że jednocześnie zatrute jabłka otrzymują wsparcie ze strony policyjnych struktur (mówiąc brzydkim językiem – policja przede wszystkim chroni własną dupę) i zamiast zostać wyrzuconym na tyłek przez frontowe drzwi i odpowiedzieć za swoje czyny, pozostają bezkarni. A to już jest problem. Again, generalizowanie jest drogą donikąd, bo i policja po swojej stronie ma mocne argumenty. Dla mnie to jest jasne, że policjant wchodząc z kimś w konfrontację musi się liczyć z każdym możliwym scenariuszem, więc dla ochrony siebie i innych będzie musiał podjąć pewne kroki „na wszelki wypadek”, nie wiedząc z całkowitą pewnością, czy ma do czynienia z realnym zagrożeniem. Sęk w tym, by oddzielić uzasadnione zachowania od agresji, która nie została sprowokowana albo nie była konieczna. No ale dałam się jak zwykle ponieść i wlazłam na grząski grunt, na którym nie mam żadnego prawa rozsiewać wyroków, bo nie czuję się w temacie osobą kompetentną. Zostawiam go więc mądrzejszym ode mnie, a sama wracam do filmu.
Mocne trio: Gyllenhaal – reżyser Antoine Fuqua – scenarzysta Nic Pizzolatto, czynią „Winnych” przyzwoitym i trzymającym w napięciu thrillerem, choć nie tak dobrym jak się spodziewałam. Forma jest z pewnością ciekawa i niełatwa. Zamknięcie całej akcji w jednym miejscu nie tylko powoduje klaustrofobiczne odczucia, ale też dodaje napięcia, bo jesteśmy siłą rzeczy zamknięci razem z Joe i dzielimy z nim frustrację, że tak naprawdę niewiele może zrobić i lwią część czasu spędza na nerwowym wyczekiwaniu na kolejny telefon. Trzeba jednak powiedzieć szczerze, że fakt, iż forma ta się sprawdza i „Winnych” dobrze się ogląda, byłby znacznie bardziej imponujący, gdyby dokładnie tego samego z bardzo dobrym efektem nie zrobili już wcześniej Gustav Möller i Emil Nygaard Albertsen w duńskich „Winnych”. A to zasadniczo czyni tych nowych „Winnych” powtórką z rozrywki. Niby fajną, ale jednak zrzyną.