Plus / minus
Artysta filmowiec
Z małego ekranu
Tematycznie
Migawki filmowe
Jak to się robi?
Minikino
Na melodię...
Na deskach
Różne

Plus / minus
Artysta filmowiec
Z małego ekranu
Tematycznie
Migawki filmowe
Jak to się robi?
Minikino
Na melodię…
Na deskach
Różne
Plus / minus
Artysta filmowiec
Z małego ekranu
Tematycznie
Migawki filmowe
Jak to się robi?
Minikino
Na melodię…
Na deskach
Różne

Tematycznie: Holly vs Holly

Mój mąż jest totalnym Kingo-maniakiem, więc pewne sprawy mi siłą rzeczy nie umykają. Przeczytaliśmy kilka tygodni temu newsa, że Stephen King pracuje nad nową książką (tak jakby kiedykolwiek miewał momenty, kiedy nie pracuje nad nową książką), w której powróci znana już jego fanom postać mega inteligentnej, acz nieco neurotycznej i aspołecznej Holly Gibney. Wygląda na to, że sam King kocha ją równie mocno, jak jego czytelnicy, bo po trylogii z Panem Mercedesem Holly powraca do jego książek jak bumerang, najpierw w „Outsiderze”, potem w jednym z opowiadań ze zbioru „Jest krew”, a teraz jak się okazuje w kolejnej, jeszcze nie ukończonej powieści. Nie książkowy jest to jednak blog, więc może powiem, do czego zmierzam.

Stephen King ma mieszane szczęście, jeśli chodzi o ekranizacje swojej twórczości. Niektóre są dziś absolutnymi klasykami, jak „Skazani na Shawshank” czy „Zielona mila”, albo cudowne „Stań przy mnie”. Inne są totalną profanacją, jak to nieporozumienie szumnie się nazywające „Mroczną wieżą”. Jak można było tak zmasakrować ośmiotomowe opus magnum Kinga, nigdy nie pojmę. Nie będę grzęznąć dalej w przykłady, bo ekranizacji Kinga było chyba już z miliard (przy autorze tak płodnym i mającym taki talent do pisania naprawdę angażujących historii to zresztą nic dziwnego), dość powiedzieć, że przeplatanie się ekranizacji dobrych, złych i średnich w jego przypadku stało się normą – z dwóch klasycznych kingowych „cegieł” nowa, dwuczęściowa ekranizacja „To” widzom raczej przypadła do gustu, ale już serialowy „Bastion” okazał się przeciętniakiem… No ale miało być o Holly.

Stephen King nie zawsze ma szczęście, ale Holly Gibney póki co narzekać nie może. Zarówno serialowy „Pan Mercedes”, jak i serialowy „Outsider” to bardzo dobre produkcje (pierwszy sezon „Mercedesa” jest wręcz rewelacyjny). Zagwozdka jest tylko jedna. Seriale wyprodukowały dwie różne stacje, a co za tym idzie postać Holly zagrały dwie różne aktorki. Samo w sobie nie byłoby to jeszcze takie straszne, ale niestety tylko jedna Holly jest podobna do samej siebie.

Serial „Pan Mercedes” oparty jest na trylogii o emerytowanym policjancie Billu Hodgesie. Szczególnie pierwszy tom utrzymany jest bardziej w klimatach kryminalno-thrillerowych, choć w dwóch kolejnych pojawiają się już elementy paranormalne, do których King najbardziej nas przyzwyczaił. Pierwszy sezon serialu trzyma się powieści dość wiernie, kolejne bardziej się „rozjeżdżają”, całość jednak, również jako ekranizacja powieści, naprawdę trzyma poziom. Główna w tym zasługa fantastycznie sportretowanych bohaterów. Brendan Gleeson jako Hodges i niesamowity Harry Treadaway jako psychopatyczny Brady Hartsfield to naprawdę najwyższa aktorska półka. Ale sercem historii jest wycofana, aspołeczna, nieśmiała Holly Gibney, która tworząc z Hodgesem nietypowy, ale jakimś cudem wyjątkowo zgrany duet, błyskawicznie kradnie serca czytelników. A potem kradnie również serca widzów za sprawą absolutnie uroczej Justine Lupe. Rzadko kiedy przy ekranizacjach książek ma się wrażenie, jakby aktor dosłownie wyciągnął postać z kartek powieści i przeniósł ją na ekran, ale w przypadku Holly w „Panu Mercedesie” właśnie takie miałam wrażenie. Jest tu co prawda młodsza niż książkowy pierwowzór, ale z charakteru i zachowania jest tak bliska oryginałowi, że nie sposób jej nie pokochać. Być może dlatego miałam ogromny problem z Holly Gibney w „Outsiderze”.

„Outsider” również jest jedną z bardziej udanych kingowych ekranizacji, wierną fabularnie, ale nieco mniej wierną jeśli chodzi o bohaterów. Wspaniały Ben Mendelsohn bardzo mi „leżał” w roli Ralpha Andersona, choć sama postać jest dużo bardziej szorstka i mniej sympatyczna niż w książce. Z trylogią o Panu Mercedesie łączy „Outsidera” jedynie postać Holly Gibney, którą tutaj gra Cynthia Erivo. Zdaję sobie sprawę, że uznając wyższość Justine Lupe narażam się na oskarżenia o rasizm i różne inne okropności, ale moja niechęć do tej wersji Holly nie ma absolutnie nic wspólnego z tym, że aktorka jest czarnoskóra. Kolor skóry Holly kompletnie nie ma znaczenia, akurat w przypadku tej postaci kluczowy jest jej charakter i specyficzne zachowanie, za to ją kochamy. Uważam, że Cynthia Erivo jest wspaniałą aktorką i jej rola w „Outsiderze” jest naprawdę świetna. Problem tylko w tym, że grana przez nią osoba… to po prostu nie jest Holly. Sam King przyznał, że showrunner serialu miał inną wizję na tę postać i tym sposobem z Holly Gibney zostało właściwie tylko nazwisko. Z niektórymi powieściami i niektórymi bohaterami jest tak, że człowiek ma zwyczajnie do nich sentyment i jeśli chodzi o twórczość Kinga dla mnie taką postacią jest właśnie Holly. Zabrano jej imię i de facto oddano komuś zupełnie innemu, więc… no nie, po prostu nie pasuje mi to i już.

Może łatwiej byłoby się z tym pogodzić, gdyby „Pan Mercedes” i „Outsider” nie zostały nakręcone w tak krótkim odstępie czasu od siebie. I gdyby Justine Lupe nie była taka cudownie idealna. No ale wyszło tak jak wyszło, decyzje zapadły takie, a nie inne. Więc choć „Outsidera” naprawdę świetnie się ogląda i przy całym moim szacunku do Cynthii Erivo – dla mnie Holly Gibney już zawsze będzie tylko jedna.