Plus / minus
Artysta filmowiec
Z małego ekranu
Tematycznie
Migawki filmowe
Jak to się robi?
Minikino
Na melodię...
Na deskach
Różne

Plus / minus
Artysta filmowiec
Z małego ekranu
Tematycznie
Migawki filmowe
Jak to się robi?
Minikino
Na melodię…
Na deskach
Różne
Plus / minus
Artysta filmowiec
Z małego ekranu
Tematycznie
Migawki filmowe
Jak to się robi?
Minikino
Na melodię…
Na deskach
Różne

Plus / minus: „Annette”

Wrzesień zaczęliśmy z przytupem. Los chciał, że same ambitne tytuły mi ostatnio wpadały przed oczy, no i stało się tak, że obejrzałam „Annette”, dzieło awangardowego francuskiego reżysera Leosa Caraxa, nagrodzonego w tym roku w Cannes Złotą Palmą dla najlepszego reżysera. Ja pierniczę, ale mi psychę zryło. Pogadajmy o tym.

Co to w ogóle jest? Taki ogólnie rzecz biorąc musical, ale momentami bardziej operowy, albo wręcz rock-operowy. Scenariusz napisali bracia Russell i Ron Mael z zespołu Sparks, którzy są również autorami piosenek do filmu. Duet równie ekscentryczny jak pan reżyser, więc dobrali się jak w korcu maku. O muzyce jeszcze będzie okazja porozmawiać, a na razie skupmy się na warstwie fabularnej. Którą oczywiście będę niniejszym zdradzać w szczegółach.

Bohaterami jest dwoje artystów z przeciwnych biegunów sztuki, oboje na topie. Henry, komik stand-upowy i Ann, śpiewaczka operowa. Poznają się i zakochują w sobie. Miłość ich zdaje się być ogromna, z rodzaju tych, które ciężko wyjaśnić i trochę przeczy logice, bo niewiele mają ze sobą wspólnego. Śpiewają nawet o tym piosenkę. Z tej wielkiej miłości rodzi się tytułowa Annette i mamy kompletny obraz idealnej rodziny. Na chwilę. Bo zaraz później zaczyna się jej rozkład. Kariera Ann wciąż szybuje w górę, kariera Henry’ego stacza się natomiast prosto w śmietnik, jego prowokacyjne żarty przestają ludzi śmieszyć, napędzając coraz większą frustrację komika. Nieuchronna eksplozja doprowadza do tragedii, która pociąga za sobą kolejne i ta spirala nieszczęść ściąga bohaterów po kolei w przepaść. Happy endu nie będzie.

Gdyby tak wyciągnąć surową fabułę, mamy tutaj kilka ciekawych motywów. Jednym z nich jest niewątpliwie zderzenie sztuk. Wysokiej i niskiej. Opera i stand-up. Ekstaza widzów upajających się pięknem sopranu Ann konającej na scenie i tłum rechoczący z żartów o Żydach i gołego tyłka Henry’ego. Wplatane gdzieniegdzie wstawki z opery albo portalu plotkarskiego dodatkowo umacniają ten rozdźwięk, a punkt kulminacyjny serwowany nam jest w postaci koncertu w przerwie „Hyperbowl” (trudno to odebrać inaczej, niż jawne wyśmiewanie się z histerii jaką Amerykanie mają na punkcie Superbowl). I mam wrażenie, że w tym zderzeniu sztuk chodzi nie tyle o wykazanie wyższości jednej nad drugą, co bardziej zrównanie ich ze sobą. Fakt, Ann dalej odnosi sukcesy, a od Henry’ego fani się zupełnie odwracają, ale to zbyt powierzchowna ocena. W gruncie rzeczy morał płynie głębszy – czy jesteś divą operową czy komikiem, jesteś też własnością publiczną, do której roszczą sobie prawa twoi odbiorcy. Jesteś ICH. Narzędziem ich uciechy. Gdy przestajesz im pasować, albo gdy cię zabraknie – znajdą kogoś nowego.

Drugim motywem jest toksyczny związek naszych bohaterów. Wielka miłość okazała się być w równym stopniu obsesją, głównie ze strony Henry’ego. Trudno orzec, czy do tragicznych wydarzeń doprowadziła bardziej jego obsesja na punkcie samej Ann, czy też obsesja na punkcie sławy, która z kolei przerodziła się w zazdrość w momencie, gdy jego sława się ulotniła, a sława Ann wręcz przeciwnie, czy też do tragedii doprowadziła kombinacja wszystkich tych czynników, tym niemniej tragedia ma miejsce – Ann ginie w odmętach morza. Niby Henry nie wypycha jej specjalnie, ale w sumie tak jakby świadomie do tego doprowadza. Zostaje sam z Annette i tu się zaczyna już totalne szaleństwo.

Annette uosabia w filmie najbardziej chyba tragiczny motyw – jaki wpływ na dziecko ma toksyczny związek rodziców oraz toksyczne osobowości każdego z nich z osobna. Po śmierci matki u Annette objawia się dar. Dziewczynka ma absolutnie cudowny głos, nie z tego świata wręcz, który błyskiem flesza oczarowuje cały świat. Henry bardzo szybko postanawia na córce postawić nowy pomnik swojej sławy, zaczynają jeździć z koncertami, ludzie szaleją na punkcie Annette, a Henry nurza się w blasku jej popularności z rozkoszą. Towarzyszy im Dyrygent (wcześniej Akompaniator), zaiste interesująca postać, który z jednej strony również bardzo pragnie sławy, a z drugiej strony bardzo kocha Annette, bo był szaleńczo zakochany w jej matce. (W pewnym momencie nawet wygłasza podejrzenie, że Annette jest tak naprawdę jego córką, bo mieli z Ann romans zanim poznała Henry’ego. Kazało mi to zacząć się silnie zastanawiać nad linią czasową całego filmu. Bo nagle nam wpierają, że od momentu gdy Ann i Henry się poznali do narodzin Annette nie minęło więcej niż 9 miesięcy – skoro mamy wierzyć, że Dyrygent mógłby choć w teorii być jej ojcem – a tymczasem ja odniosłam wrażenie, że to wszystko trwało znacznie dłużej… Ale to w sumie nie jest takie ważne, bo wątek wątpliwego ojcostwa i tak donikąd nie prowadzi, więc porzućmy to i my).

Annette jest postacią tragiczną na dwóch płaszczyznach. Z jednej strony jej cudowny dar czyni z niej bardzo szybko przedmiot uwielbienia wszystkich, przez co staje się publiczną własnością w stopniu jeszcze większym, niż miało to miejsce w przypadku jej rodziców. Ludzie na „cudowne” dzieci reagują z jakąś chorobliwą wręcz obsesją. Z drugiej strony staje się ona również przedmiotem rozgrywki między rodzicami. Ojciec wykorzystuje ją dla sławy, matka zza grobu wykorzystuje ją jako narzędzie zemsty na ojcu. Użyte przeze mnie kilkukrotnie słowo „przedmiot” wyjątkowo tu pasuje, bo towarzyszące nam wrażenie, że dziewczynka jest przez wszystkich traktowana jak rzecz zostaje jeszcze bardziej spotęgowane przez fakt, że postać Annette przez cały film do ostatniej sceny „gra”… drewniana kukła.

Historia jest bardzo smutna. Sława, sztuka, odrzucenie, miłość, obsesja, krzywda dziecka… Tak, jak mówiłam, happy endu nie będzie. Byłoby to wystarczająco ciężkie nawet bez tej całej porąbanej stylistyki, w którą Carax swoje dzieło ubiera. Obawiam się, że dla sporej grupy osób jest ona niestrawna. Ja się zachwycałam filmem do momentu pojawienia się tej nieszczęsnej kukły (czyli gdzieś tak przez pierwsze 40 minut), która tak mi zryła dekiel, że przez resztę seansu miałam podskórne wrażenie, że oglądam horror z nieco uładnioną wersją laleczki Chucky. Doceniam oczywiście symbolizm drewnianej kukły, no ale… przyśni mi się w jakimś koszmarze, to jest więcej niż pewne.

Muzycznie natomiast „Annette” jest cudem. Nie ukrywam, że te dziwne momentami utwory wspomnianego we wstępie duetu Sparks autentycznie chwytały mnie za serce. Gdyby nie uzależniająca muzyka, nie wiem czy bym wysiedziała do końca tej kukiełkowej psychodelii.

Aktorsko na pewno nic nie można zarzucić. Delikatna, urzekająca Marion Cotillard pięknie, acz nienachalnie przemyca w swojej grze ogromne pokłady smutku. Adam Driver z kolei… no kurczę, ten facet to jest po prostu żywioł. Nie bez powodu jest jednym z najgorętszych nazwisk w aktorskim gwiazdozbiorze ostatnich lat. Magnetyzujący absolutnie, charyzmatyczny, momentami aż się człowiek zastanawia, czy on aby nie jest naprawdę szalony, bo tych zwichrowanych psychicznie kolesi ma opanowanych do perfekcji. Na drugim planie szokująca perełka – Simon Helberg (o żesz kurka, Wolowitz z TBBT!) jako Dyrygent. Uroczy i zaskakująco wielowymiarowy.

Na całe szczęście film ma satysfakcjonujące zakończenie, gdy W KOŃCU pojawia się żywa dziewczynka w roli Annette (zguglowałam, to urocze stworzenie na imię ma Devyn McDowell) i wykonuje przejmujący duet ze swym filmowym ojcem. Zakręciła mi się łezka w oku, nie będę kłamać.

Mogła to być przepiękna, oryginalna i wyjątkowa perła w musicalowych zbiorach, ale zostały momenty absolutnego zachwytu przeplatane trudnym do przebrnięcia stylistycznym potworkiem. Tragiczna historia na pewno by zostawiła we mnie więcej uczuć, gdyby mi ta kukła rodem z horroru nie stała ciągle przez oczami. Na szczęście do słuchania nie potrzeba oczu.

P.s. Jeden zabieg stylistyczny udał się autorom „Annette” wybitnie. Rozpoczynająca film sekwencja, gdzie twórcy wraz z aktorami wychodzą ze studia nagraniowego na ulicę i pytają chórem „czy możemy już zaczynać?”, spięta cudownie klamrą po napisach końcowych, gdzie cała ekipa idzie przez polanę z lampionami w dłoniach, mówiąc nam, że „to już koniec” i możemy iść do domu, a „jeśli wam się podobało, powiedzcie znajomym”. Twórcy tak na początku, jak i na końcu puszczają do nas oko – słuchajcie, smutnej historii będziecie świadkami, ale wiecie… to tylko film. To się nie dzieje naprawdę.