Plus / minus
Artysta filmowiec
Z małego ekranu
Tematycznie
Migawki filmowe
Jak to się robi?
Minikino
Na melodię...
Na deskach
Różne

Plus / minus
Artysta filmowiec
Z małego ekranu
Tematycznie
Migawki filmowe
Jak to się robi?
Minikino
Na melodię…
Na deskach
Różne
Plus / minus
Artysta filmowiec
Z małego ekranu
Tematycznie
Migawki filmowe
Jak to się robi?
Minikino
Na melodię…
Na deskach
Różne

Plus / minus: „Zielony Rycerz”

Najbardziej satysfakcjonująca ostatnia minuta filmu, jakiej kiedykolwiek doświadczyłam. Film, po odliczeniu napisów, trwa w okolicach 2 godzin i 4 minut. Przyznam szczerze, że przez jego pierwsze 2 godziny i 3 minuty miałam mieszane uczucia. Bynajmniej nie dlatego, że mi się nie podobał. Raczej o to, że… no kurczę ciężki jest. Momentami przemykało mi przez łeb, że może to jednak za ambitne dzieło dla mnie. Od miesięcy się jarałam jak nastolatka przed koncertem… w sumie nie wiem kogo tam teraz nastolatki słuchają. Anyway, okazuje się, że „Zielony Rycerz” Davida Lowery’ego zdecydowanie nie jest dla wszystkich. Ale ta ostatnia minuta – wow.

Gawain, jeszcze nie całkiem rycerz, ale usilnie dążący do rycerskości, jest siostrzeńcem króla. Póki co czas mu upływa na upijaniu się i mięciu pościeli z dziewczyną z wioski. Szansa na wstąpienie do pierwszej ligi rycerskiej otwiera się przed naszym młodzianem, gdy w czasie przyjęcia bożonarodzeniowego zjawia się na królewskim zamku tajemniczy Zielony Rycerz (wyglądający niczym skrzyżowanie enta z Grootem). Zielony Rycerz rzuca dworowi wyzwanie – jeśli któryś z członków królewskiej świty odważy się stanąć naprzeciw niego i uda mu się zadać Rycerzowi cios, otrzyma w nagrodę jego potężny topór. Ale będzie musiał również przysiąc, że za rok odnajdzie Rycerza w Zielonej Kaplicy i pozwoli mu oddać cios w to samo miejsce i z taką samą siłą. Gawain bez wahania zgłasza się na ochotnika i zaczyna się robić ciekawie. Zielony Rycerz rzuca topór na ziemię i pochyla głowę, jasno dając do zrozumienia, że nie zamierza podjąć walki. Gawain się chwilę waha, no bo śmierdzi ten cały deal na kilometr, ale koniec końców tak mu spieszno, by zostać gwiazdą kolejnego rycerskiego hitu, że odrąbuje Zielonemu Rycerzowi łeb. Ja to bym jednak była ostrożniejsza i raczej dziabnęłabym go gdzieś niegroźnie, ale o tym by pewnie poematów nie pisano, więc Gawain uderza od razu z grubej rury. Zielony Rycerz niewiele sobie z tego robi, bierze swoją głowę pod pachę, rzuca na odchodnym „do zobaczenia za rok” i odjeżdża. Gawain dostaje owacje na stojąco, ale minę ma bardziej w stylu „o kurna, co ja żem narobił?”, po czym przeskakujemy rok do przodu i ruszamy z naszym nieco niechętnym prawie-rycerzem na wyprawę.

Niech Was nie zwiedzie żartobliwy ton mojego streszczenia, film jest mega poważny i pełen patosu. Fabuła „Zielonego Rycerza” oparta jest na średniowiecznym poemacie „Pan Gawen i Zielony Rycerz” i o ile ogólny zrąb fabularny się zgadza, o tyle masa szczegółów zostaje zmieniona, w sposób z pozoru nieistotny, ale w efekcie całkowicie odwracający ich przesłanie. Za dużo czasu by mi zajęło pisanie o tym, więc po prostu zostawmy poemat i niech sobie żyje swoim życiem, a skupmy się na przesłaniu tylko i wyłącznie filmu. Dlatego też nie będę wskazywać, które punkty zgadzają się z poematem, a które się rozmijają i mam nadzieję, że zostanie mi wybaczone. Aha, i spoilery będą, bo ja nie bardzo umiem bez spoilerów.

Mnóstwo tu znajdziemy symboli i warstw, a w szczególności warto chyba szerzej porozmawiać o dwóch. Przede wszystkim mamy do czynienia z dekonstrukcją mitu rycerskiego i zerwaniem z jego wyidealizowaną formą, gdzie rycerze są tak nieskończenie szlachetni, że sama myśl o tym, że mogliby uczynić coś moralnie wątpliwego jest niedopuszczalna. Pentagram, symbolizujący w kulturze rycerskie cnoty, pojawia się co chwilę tu i tam przez cały film, a jednak wszystko czego jesteśmy świadkami zdaje się temu pentagramowemu symbolizmowi przeczyć. Począwszy od momentu wyzwania rzuconego przez Zielonego Rycerza, na które żaden z rycerzy siedzących wokół okrągłego stołu, żaden z tych żywych legend, jak nazywa ich Gawain, nie reaguje. Zerkają po sobie, a przecież tacy wielcy bohaterowie powinni się chórem rzucać na okazję. Sam król zasłania się wiekiem i brakiem sił (niezła wymówka, Arciu), a honor dworu ratuje Gawain, który jednak zgłasza się chyba bardziej po wpływem impulsu, żeby w końcu mieć o sobie do powiedzenia coś godnego uwagi.

No właśnie, ten filmowy Gawain to ciekawy przypadek. Bardzo by chciał zostać wielkim rycerzem, niczym ten wyidealizowany Gawain na wyidealizowanym portrecie, ale zachowuje się przy tym mało rycersko. Non stop pijany, sypia z dziewczyną, której ani myśli uczynić żoną. Rusza w tę podróż, bo wielkość go kusi, ale przerażony jest przez większość czasu jak mały chłopiec. Z płaczem błaga o litość rzezimieszków, którzy go napadają, a gdy duch Winifred prosi go, by wyłowił jej głowę z jeziora, w pierwszym odruchu pyta ją, co otrzyma w zamian. Ej, no chłopie, rycerz tak się nie zachowuje! Jest to bardzo ciekawie skonstruowana postać, pełna sprzeczności i dzięki temu prawdziwa. Czasem bardziej cwaniaczek, a czasem totalny tchórz. Jego męskość zostaje również kilkukrotnie zakwestionowana, a to rzuconym mimochodem komentarzem o zaburzeniach erekcji, a to sceną, gdy ulega pokusom Damy, ale sprzęt mu postanawia wystrzelić trochę za wcześnie. Ale jednak jest też mimo wszystko honorowy, bo się uparcie pcha do tej kaplicy, żeby wypełnić obietnicę. Głowę Winifred też ostatecznie wyławia. I nie daje się skusić gadającemu lisowi, który go usiłuje przekonać, że może schować dumę do kieszeni, wrócić do domu z podniesioną głową i zmyślonym zakończeniem opowieści, bo przecież i tak się nikt nie dowie, że nie powiedział prawdy. Wychodzi naprzeciw przeznaczeniu, tchórzy, potem znów wychodzi naprzeciw, i tak w kółko. Jak żywy człowiek, a nie jakiś zmyślony ideał cnót. Warto też oddać w tym miejscu należny hołd, bo Dev Patel jest w tej roli wyborny.

Punkt kulminacyjny owej dekonstrukcji mitu, przynajmniej dla mnie, historia osiągnęła w momencie rozkosznej wymiany zdań z Lordem (jak zawsze doskonały Joel Edgerton) na temat honoru.

Lord: Co masz nadzieję zyskać, gdy stawisz czoła temu wyzwaniu?
Gawain: Honor. Dlatego rycerz robi to, co robi. […] To część życia, jakiego pragnę.
Lord: I tylko tyle trzeba, żeby ta część się ziściła? Robisz tę jedną rzecz i wracasz do domu jako odmieniony człowiek, honorowy człowiek? Tak po prostu?
Gawain: Tak.
Lord: Hmmm.

Perełka. Trochę mi to wszystko przypominało małego chłopca, który sobie wymyślił, że chce zostać astronautą, ale nie zdaje sobie sprawy, ile roboty to wymaga. I który nie rozumie, że nie wszystko wystarczy zdobyć raz, żeby to mieć na zawsze.

Drugą ważną warstwą dzieła jest swego rodzaju przypowieść o śmierci. A właściwie o tym, że choć jest ona nieunikniona, człowiek i tak chwyta się wszystkiego, by przed nią uciec. O tym przecież jest cała ta długaśna przemowa Damy na temat zielonego koloru Rycerza, który jest nie tylko kolorem ziemi, ale też kolorem gnicia. W cholerę czasu antenowego poświęcamy Damie i jej rozprawie o tym, że wszystko prędzej czy później zgnije. Że możemy z tym walczyć, wyciąć, a na drugi dzień i tak odrośnie. Że wszystko co osiągniemy nie jest ostatecznie nic warte, bo cały nasz dobytek, pieniądze, oręż, a nawet nasze kości obrosną mchem. Gawain przez całą podróż ma obsesję na punkcie śmierci i najbardziej na świecie boi się tego, że umrze. Paniczny strach, gdy zostaje napadnięty, wizja własnego kościotrupa, gdy złodzieje zostawiają go związanego w lesie, cała ta akcja z duchem Winifred… No i rzecz jasna obsesja na punkcie zielonej przepaski, która niby ma go uchronić przed śmiercią.

W motywie zielonej przepaski splatają się ze sobą obie wyżej omawiane warstwy filmu, gdyż z jednej strony jest ona oczywistym symbolem strachu bohatera przed śmiercią, a z drugiej staje się również symbolem wszystkiego, czym prawdziwy rycerz być nie powinien. Morał z całej historii płynie taki, że nie da się zdobyć honoru oszustwem. Jeśli się zbuduje swoją legendę na kłamstwie, to prędzej czy później się ona rozleci. Właśnie dlatego ostatnia minuta filmu robi (a przynajmniej na mnie zrobiła) tak wielkie wrażenie. Bo gdy Gawain przyjmuje w końcu tę lekcję i przestaje się chować za kłamstwem, odnosi moralne zwycięstwo nad samym sobą i staje się godnym miana rycerza.

Na koniec powiem jeszcze tyle, że magii jest w tym filmie od groma. Czarownice, olbrzymy, duch, magiczny lisek. Sny, wizje, nikt się nie bawi w żadne rozkminy, czy coś jest rzeczywiste czy nie – w tym świecie po prostu przyjmujemy, że nie ma żadnych reguł. Po części dlatego „Zielony Rycerz” jest taki ciężki w odbiorze, bo trochę to wszystko jest krejzolskie. Jakby Gawain po tych grzybkach, co je gdzieś w ziemi znalazł, przeżywał właśnie haj stulecia. Dlatego widz nastawiony na zwykłe widowisko fantasy może się poczuć przytłoczony. Przyznać natomiast trzeba uczciwie, że film wizualnie jest przepiękny. Cały ten przytłaczający, ponury krajobraz tworzy niesamowity, mroczny klimat, do ponurej historii pasujący jak ulał. A ostatni rozdział podróży, z tym pomarańczowo-żółto-zielonym światłem – miodzio! Przepiękne są również kostiumy Małgorzaty Turzańskiej. Żółty płaszcz Gawaina, o którym tyle było mowy, jest po prostu arcydziełem.

P.s. Wyznanie – choćby nie wiem co, nie jestem w stanie polubić Alicii Vikander. Jeśli miałabym wskazać, co mnie w „Zielonym Rycerzu” na serio irytowało, to niestety ona.