Wiedziałam, że będzie smutno. Było smutno. O chorobie, o miłości, o pożegnaniu. Tym razem w wykonaniu dwóch panów. „Supernova”. Od razu przyznaję, że zaspoileruję kluczowy element fabuły, bo jakoś nie umiem się w tej recenzji do niego nie odnieść.
Sam i Tusker, dwóch artystów – jeden pianista, drugi pisarz – mają za sobą długi staż i wciąż są dla siebie całym światem. Świat ten chwieje się właśnie w posadach, gdyż Tusker cierpi na chorobę Alzheimera. Akcja zaczyna się w momencie, gdy panowie wyruszają w podróż kamperem, co jest bardzo typowym motywem w filmach, w których bohaterowie muszą mierzyć się z chorobą. Po co ta podróż? Czy po to, by oderwać się na chwilę od rzeczywistości? Czy może raczej by oswoić się z tą nową rzeczywistością? By pobyć tylko we dwoje? Pożegnać się? Zapełnić raz jeszcze pudełko ze wspomnieniami zanim zacznie być gorzej? Pewnie wszystko po trochu. Dla historii Sama i Tuskera najważniejsze jest jednak to, iż Tusker nie ma zamiaru z tej podróży wracać.
Piękny jest to koncert gry dwóch wielkich aktorów. Colin Firth i Stanley Tucci w ciągu zaledwie półtoragodzinnego filmu odegrali nam miłość, przywiązanie, trwający ponad 20-lat związek Sama i Tuskera tak wiarygodnie, że mimo iż dowiadujemy się o nim w sumie bardzo niewiele – kilka wspomnień rzuconych gdzieś mimochodem – nie wątpimy w jego prawdziwość. Film mówi nam, że panowie ci bardzo się kochają, ale tak naprawdę jedynymi na to dowodami są twarze dwóch absolutnie cudownych aktorów i tych klika słów, spojrzeń i gestów, które między sobą wymieniają. Te ich przegadywanki, małe złośliwostki pokazujące, że znają się jak łyse konie, cała aura „starego dobrego małżeństwa” jaką wokół siebie roztaczają – to są najlepsze momenty całego filmu.
O ile wystarcza to, by zachwycać się kreacjami aktorskimi, o tyle nie do końca wystarcza, by zachwycić się całym filmem. Rozciągnięte czasem przesadnie ujęcia sprawiają, że krótki w sumie film, w którym niewiele się ogólnie dzieje, zaczyna nam się nieco dłużyć. Po seansie podsumowałam sobie linię fabularną i wyszło mi tak: podróż, podróż, bezdroża, przystanek nad jeziorem, 30 sekund wspomnień, że „kiedyś tu już byliśmy”, wizyta u siostry Sama, przyjęcie ze znajomymi, podróż, podróż, bezdroża, konfrontacja bohaterów, koniec filmu. Gdyby wyciąć wszystkie dłużyzny i krajobrazy (pora roku została z pewnością nieprzypadkowo wybrana – akcja dzieje się w październiku – by jeszcze bardziej podkreślić ponury nastrój szaro-burym brytyjskim krajobrazem) cała fabuła spokojnie zmieściłaby się w godzinie filmu.
Choroba Alzheimera pokazana jest w filmie bardzo minimalistycznie, w kilku, rzekłabym, symbolicznych wręcz obrazkach. Tusker idzie gdzieś i się gubi, nie może znaleźć okularów, które ma na czubku głowy, ma problemy z zapięciem guzików, zapomina jak nazywa się trójkąt i nie potrafi przeczytać tekstu z kartki, a w notesie, w którym pisze swoją kolejną książkę, początkowo równe i czytelne pismo z biegiem kartek i postępu choroby przekształca się w nieczytelne bazgroły. To samo z grą aktorską – Stanley Tucci (mój Boże, ależ on pięknie zagrał) chorobę swojego bohatera pokazuje nam w niezwykle subtelny sposób, a to nieco zagubionym spojrzeniem, a to lekkim drżeniem rąk, a to odrobinę niezgrabnym poruszaniem się.
Z jednej strony bardzo mi się to podobało, bo sama choroba została nieco zepchnięta na dalszy plan, a skupiliśmy się na relacji bohaterów i ich przeżywaniu choroby, nie będąc przytłoczonymi masą symptomów, które rujnują im życie. Z drugiej jednak strony stało się to mieczem obosiecznym, bo kiedy wraz z Samem odkryliśmy, że Tusker postanowił odebrać sobie życie, byłam w autentycznym szoku. Rozumiem jego argumentację – pisarz, twórczy umysł, traci nagle kontrolę nad czymś, co stanowiło podstawę jego egzystencji i bojąc się panicznie utraty tej kontroli, chce odejść na własnych warunkach, dopóki czuje się jeszcze względnie sobą i zanim zacznie zapominać kim jest lub co gorsza – kim jest ukochana osoba. Trawi go poczucie, że tracąc kontrolę nad swoim ciałem, umysłem i właściwie całym życiem, jedynym co może jeszcze kontrolować jest śmierć. W mojej opinii jest to jedynie iluzja kontroli, bo jak można mówić, że coś kontrolujesz, jeśli sytuacja cię do tego zmusza? Pozostawiając jednak te kwestie, sam fakt podjętych przez Tuskera postanowień stanowił dla mnie zaskoczenie. Film mówi nam, że jego stan bardzo się pogorszył, ale my tego nie widzimy, więc trochę ciężko było mi przetrawić jego decyzję. Nie pomógł mi też fakt, iż Sam po początkowej eksplozji gniewu stanowczo zbyt szybko przechodzi do akceptacji faktów, przed którymi go siłą postawiono. Odnoszę wrażenie, że powinien potrzebować chyba jednak troszkę więcej czasu.
Dramatycznego finału nie musieliśmy jednak oglądać, za co ja na przykład byłam wdzięczna, i dzięki temu w głowie pozostał mi tylko obrazek Sama i Tuskera trzymających się za ręce w scenie pożegnania, ale bez ostatecznego „do widzenia”. Jak mówiłam, miało być smutno i było. Ostatecznie film nie dał mi niestety takiej historii, na jaką liczyłam. Ale Colin Firth i Stanley Tucci są wprost wyborni i dzięki nim mam poczucie, że mimo wszystko było warto.