Plus / minus
Artysta filmowiec
Z małego ekranu
Tematycznie
Migawki filmowe
Jak to się robi?
Minikino
Na melodię...
Na deskach
Różne

Plus / minus
Artysta filmowiec
Z małego ekranu
Tematycznie
Migawki filmowe
Jak to się robi?
Minikino
Na melodię…
Na deskach
Różne
Plus / minus
Artysta filmowiec
Z małego ekranu
Tematycznie
Migawki filmowe
Jak to się robi?
Minikino
Na melodię…
Na deskach
Różne

Plus / minus: „Emma.”

Jane Austen nigdy się nie nudzi. Z haniebnym opóźnieniem, ale obejrzałam w końcu najnowszą adaptację „Emmy”, czyli… „Emmę. (kropka)”. Nie pytajcie mnie, czemu tytuł ma kropkę na końcu, bo nie wiem. Ma i już. Uwielbiam kostiumowe romansidła, uwielbiam Jane Austen, zasiadłam więc do seansu z roztrzepotanym serduszkiem, nastawiając się na dwie godziny relaksu w ulubionych klimatach. Moje odczucia? Mieszane.

Dla tych, którzy nie czytali powieści (albo jakimś cudem nie widzieli żadnej z dotychczasowych adaptacji): Emma Woodhouse, bogata, śliczna i rozpuszczona pierwsza dama w prowincjonalnym Highbury, ma za sprawą swej pozycji taką niezależność, że ani myśli wychodzić za mąż. Aby więc nie umrzeć z nudów, siedząc w domu z ojcem hipochondrykiem, przypisuje sobie zasługę za wyswatanie guwernantki z dżentelmenem z sąsiedztwa i postanawia wyswatać również całą resztę miasteczka. Do wszystkiego pcha swoje zgrabne paluszki, z czego oczywiście więcej jest szkód niż pożytku. Jako że nie jest tak mądra i nieomylna, jak jej samej się wydaje, puszcza swoim zachowaniem w ruch komedię pomyłek, a gdy na tej karuzeli zaczynają się ważyć losy jej własnego szczęścia, orientuje się o tym zbyt późno. Całe szczęście dla Emmy, że u Austen nie ma złych zakończeń, bo miałaby przerąbane.

Przejdźmy do uczuć mieszanych.

Z jednej strony czuć tu powiew świeżości, szczególnie w dobie wszechobecnej aktualnie mody na przerabianie klasyków literatury kobiecej na manifesty feministyczne, kosztem realizmu historycznego epoki. Reżyserki Autumn de Wilde oraz scenarzystki Eleanor Catton na szczęście nie interesuje emancypowanie kobiet i dają nam opowieść prawdziwie w duchu Jane Austen – z małym sielskim miasteczkiem, gdzie czas upływa bohaterkom na swatach i ploteczkach oraz rozważaniach o zamążpójściu (tak swoim, jak i cudzym).

Z drugiej strony konwencja karykaturalnej komedii zaowocowała zbyt małą dozą komedii w zbyt wielkiej karykaturze, jak na mój osobisty gust. Przesadnie, wręcz teatralnie zmanieryzowani bohaterowie są mniej śmieszni niż irytujący. Nawet cudowny pan Woodhouse (Bill Nighy) swoją hipochondrię potraktował z przymrużeniem oka i wie zdecydowanie więcej niż powinien. Błogosławieństwem dla filmu jest Anya Taylor-Joy, bo choć jej Emma Woodhouse jest równie karykaturalna jak cała reszta (z tym swoim sposobem bycia „jestem najlepsza i wszystko wiem najlepiej”, z wiecznie znudzoną miną i protekcjonalnym traktowaniem wszystkich wokół), jest też przy tym wiernym przedstawieniem Emmy książkowej, chyba najbardziej irytującej ze wszystkich bohaterek Austen.

Komedię w filmie ratuje… służba. I to bez wypowiedzenia ani jednego słowa. Porozumiewawcze spojrzenia za plecami bohaterów, jako komentarz do ich idiotycznego zachowania, za każdym razem wywoływały u mnie parsknięcie śmiechem.

Największy minus, z powodów czysto osobistych: pan Knightley. Mój ukochany spośród mężczyzn Austen, Knightley jest ideałem (i mówcie sobie co chcecie, ale pan Darcy może się schować). Smutno mi bardzo, bo po nieco gburowatym Marku Strongu, uroczym Jeremym Northamie i absolutnym wcieleniu doskonałości, jakim jest Jonny Lee Miller (by wymienić tylko najbardziej znane adaptacje), pan Knightley w wykonaniu Johnny’ego Flynna okazał się totalnie nijaki…

Koniec końców film sam w sobie, lekki, satyryczny i piękny wizualnie, jest na pewno przyjemną rozrywką. Ale jako adaptacja powieści Austen mnie osobiście nie przypadł do gustu. Dlatego teraz chyba powrócę kolejny raz (setny? Tysięczny? Who knows…) do miniserialu z Romolą Garai i Jonnym Lee Millerem, który nadal pozostaje dla mnie najlepszą wersją „Emmy”.