Plus / minus
Artysta filmowiec
Z małego ekranu
Tematycznie
Migawki filmowe
Jak to się robi?
Minikino
Na melodię...
Na deskach
Różne

Plus / minus
Artysta filmowiec
Z małego ekranu
Tematycznie
Migawki filmowe
Jak to się robi?
Minikino
Na melodię…
Na deskach
Różne
Plus / minus
Artysta filmowiec
Z małego ekranu
Tematycznie
Migawki filmowe
Jak to się robi?
Minikino
Na melodię…
Na deskach
Różne

Artysta filmowiec: Timothée Chalamet

Jeśli wydaje wam się, że za chwilę Timothée Chalamet wyskoczy z waszych lodówek, to dlatego, że prawdopodobnie tak będzie. Tak to już jakoś działa, że gdy pojawia się w świecie filmu nowe gorące nazwisko, to zaczyna być go wszędzie pełno. Swego czasu z lodówek zaczęła nam wyłazić Jennifer Lawrence, teraz tak dzieje się z Chalametem. Ot, prawo natury – gdy nagle rozbłyska nowa gwiazda, wszyscy chcą ją mieć. W efekcie Chalamet jest teraz wszędzie, na przykład u Wesa Andersona, którego najnowsze dzieło „The French Dispatch” wciąż czeka na premierę, opóźnioną pandemią (ja też czekam na ten film jak kania na deszcz, jako że moja miłość do twórczości Wesa Andersona jest nieskończona). Wszystko wskazuje na to, że w tym roku zobaczymy również w końcu wyczekiwaną adaptację kultowej „Diuny” w reżyserii Denisa Villeneuve, w której Chalamet gra Paula Atrydę. Gdy początkiem tygodnia mąż sprzedał mi info, że ów młodzian ma ponoć zagrać młodego Willy’ego Wonkę, poczułam, że tekst aż się sam prosi o napisanie i w sumie nawet trochę mnie zaczęło dziwić, że do tej pory tego nie zrobiłam. No to jedziemy.

Czy o 25-latku, który jest dopiero na początku kariery, można już powiedzieć szumnie „artysta”? Nie wiem. W tym akurat przypadku powiem, z leciutką jedynie dozą ostrożności, iż aktor zmierza ku temu prościutko niczym strzała.

Furtkę otworzył mu występ w drugim sezonie „Homeland”, a było to 9 lat temu, gdy Chalamet był jeszcze dzieciuchem. Jako że serial był mega popularny i zachwycali się nim chyba wszyscy, to i epizod młodego, zdolnego, nikomu nie znanego chłopaka został zauważony. Potem był epizod u Nolana w „Interstellar”, był występ w krismesie z gwiazdorską obsadą w „Kochajmy się od święta”, było kilka ról w niszowych filmach, z których na największą uwagę zasługuje chyba ta w „Pani Stevens”, będąca w pewnym sensie przedsmakiem kilku ról późniejszych.

A potem przyszła rola przełomowa, o jakiej chyba marzą wszyscy młodzi aktorzy, pukający do drzwi Hollywood. „Call me by your name” okazało się hitem, przez długi czas o tym filmie mówili WSZYSCY. Dla zapewne 20-letniego wówczas chłopaka taka rola musiała być wielkim wyzwaniem emocjonalnym i sprawdzianem umiejętności. Wydaje mi się, że sukces filmu w dużej mierze zależał od tego, czy Chalamet udźwignie rolę Elio, bo to właśnie na tej postaci spoczywa cała fabuła. Wow, ależ to był występ, po prostu pierwsza klasa. Posypał się rzecz jasna deszcz nominacji do najważniejszych nagród, a nowe nazwisko wskoczyło na radary filmowców.

Pierwszą główną rolę Chalamet zaliczył zatem w wielkim stylu. Sądzę jednak, że z punktu widzenia dalszej kariery, bardziej kluczowa dla aktora (i w sumie podobną rzecz można powiedzieć o artystach w ogóle, w każdej dziedzinie sztuki) jest rola druga. Jedna rzecz – czy to film, czy rola, książka, piosenka, obraz, czy cokolwiek innego – może ci się udać z różnych powodów. Talent talentem, ale czasem wielka rzecz dzieje się przypadkiem albo szczęśliwym trafem. Również w świecie filmu wiele jest przykładów, mówiąc potocznie, „autorów jednego hitu” – jeden błysk geniuszu, a potem już nic. I możesz za ten błysk geniuszu dostać nawet wszystkie nagrody świata, ale nic ci to nie da, jeśli nie pójdą za nim następne. Dlatego ta pierwsza rola nie musi jeszcze o niczym świadczyć, a dużo ważniejsza jest kolejna, którą trzeba postawić przysłowiową „kropkę nad i”. Chalamet postawił ją nawet nie błyskiem, ale wręcz eksplozją geniuszu.

„Mój piękny syn” fantastycznym duetem aktorskim Chalameta i Steve’a Carella naprawdę porwał mnie za serce, a główny bohater naszego dzisiejszego exposé rolą uzależnionego od narkotyków Nica Scheffa udowodnił, że zachwyt nad jego talentem nie był przesadzony. Jeszcze większe wyzwanie, jeszcze większy sprawdzian, jeszcze większe zwycięstwo – rolę Nica do dziś uważam za najlepszą w dotychczasowym dorobku Chalameta. Polecam wszystkim ten film, bo choć jest ciężki i zmaga się z trudnym tematem, naprawdę warto go obejrzeć.

Po tej serii wrażliwych nastolatków z problemami, depresjach, uzależnieniach i zmaganiem się ze swoją orientacją seksualną, przyszła pora na zmianę stylistyki. A w ramach owej zmiany: rola fircyka-inteligencika u Woody’ego Allena w filmie „W deszczowy dzień w Nowym Jorku”, kolejna bardzo dobra rola w kostiumowym widowisku Netfliksa „Król”, w której wcielił się w króla Henryka V i w końcu nowa adaptacja „Małych kobietek”, gdzie pod okiem Grety Gerwig (u której zagrał już wcześniej na drugim planie w „Lady Bird”), w zdominowanej przez kobiety historii, wycisnął z postaci Lauriego wszystko co się dało i pokazał nam z jednej strony nieśmiałego chłopca o złotym sercu, a z drugiej nieszczęśliwie zakochanego romantyka, gdzieniegdzie przemycając również bunt przeciwko nieuchronnemu dorastaniu, obowiązkom i odpowiedzialności.

Kolejną prawidłowością, która występuje zawsze, gdy ktoś nowy zaczyna być mega popularny (a właściwie bezpośrednim następstwem tego, że ów ktoś zaczyna ludziom wyłazić z lodówek) jest to, że internetowi hejterzy natychmiast biorą tę osobę na celownik. No i jakżeby inaczej, w sieci mnóstwo można przeczytać komentarzy rozmaitych zjadaczy rozumów wszelkich, że Timothée Chalamet jest „przereklamowany” oraz „wszędzie gra tak samo”. Pozwolę się z tym, z całym szacunkiem, nie zgodzić. Wydaje mi się, że nawet po kilku zaledwie filmach zdążył nam zaprezentować całkiem niezły wachlarz umiejętności, a pewne podobieństwo ról względem siebie wynika bardziej chyba z charakterystycznego zestawu cech chłopaka.

Mimo swych 25 lat wygląd ma wciąż bardzo chłopięcy, szczuplutka figura, te niesforne loczki, rozmarzony wzrok i leciutki uśmieszek kątem ust, a na to wszystko jeszcze płynna znajomość francuskiego, gra na fortepianie i całkiem przyjemny głos – ideał do grania udręczonych chłopców o artystycznych duszach, wygadanych, inteligentnych, a czasem nieśmiałych romantyków. Dla młodych dziewcząt to dziś chodzący ideał. Nie jego w tym wina, a raczej zasługa, że potrafi atuty te wykorzystać na maksa.

Jedno natomiast trzeba mu przyznać z pewnością – role dobiera sobie jak dotąd nieskazitelnie. Wszystkie te filmy, które wymieniłam powyżej, są co najmniej dobre, a w większości nawet bardzo dobre, u świetnych reżyserów o znanych nazwiskach. We wszystkich rolach doskonale się sprawdza, ma już na koncie kilka pereł i nawet mimo tego, iż z pewnych powodów zamknięty jest w określonych typach postaci, potrafił je na tyle urozmaicić, że wyszedł z tego ciekawy i imponujący dorobek.

Zataczając koło z powrotem do początku, powiem na zakończenie, że wobec powyższych refleksji tym bardziej jestem ciekawa „The French Dispatch” i „Diuny”, bo to mogą być role odmienne od wcześniejszych. Wes Anderson kręci filmy absolutnie wyjątkowe, dziwne, przestylizowane, śmieszne w sposób bardzo specyficzny, i takie też są aktorskie kreacje w jego filmach. A adaptacja kultowej powieści Franka Herberta to z kolei biegun zupełnie przeciwny – wielkie widowisko s-f, pierwsze takie w dorobku aktora i zupełnie nowy sprawdzian w zupełnie nowej stylistyce. Zobaczymy. Już w tym roku, mam nadzieję.

P.s. Właśnie mi się przypomniało, że Chalamet widnieje również w imponującej mega-gwiazdorskiej obsadzie nowego filmu Adama McKaya „Don’t look up”. Nie wiem kiedy film ma ostatecznie pojawić się na Netfliksie, bo tu też opóźniła wszystko pandemia, ale czytałam gdzieś, że w tym roku. To kolejny fantastyczny reżyser, którego Chalamet „zaliczył” i zapewne kolejny świetny film w dorobku. Szacun.