Miejsce czwarte – "Grand Budapest Hotel"
Cóż mogę rzec, ten film jest po prostu komiczny. Historia o ekscentrycznym konsjerżu, tak totalnie abstrakcyjna, że wręcz absurdalna. Już od jakiegoś czasu jestem fanką twórczości Wesa Andersona, teraz też mnie nie zawiódł. "Grand Budapest Hotel" jest jednocześnie wszystkim po trochu – komedią, dramatem, kryminałem, baśnią – splecionymi ze sobą w jedną historię bardzo sentymentalną. Wizualnie film jest przepiękny, pełen przepychu i wyolbrzymień, absolutnie zachwycający zarówno obrazem jak i muzyką. Prawdziwa artystyczna uczta dla oka i dla duszy. W obsadzie plejada gwiazd na wszystkich możliwych planach i w rolach epizodycznych. Przypuszczam, że każdy aktor zgodziłby się zagrać epizod u Andersona z pocałowaniem ręki i za darmo. Szczególnie warto zwrócić uwagę na Tony’ego Revolori, grającego postać młodego Zero, który już w swojej pierwszej dużej roli dokonuje wielkich rzeczy.
Miejsce trzecie – "Gra tajemnic"
Totalne przeciwieństwo "Teorii wszystkiego". Udało się tu wszystko, co tam zawiodło. Przeplatające się ze sobą trzy plany czasowe, świetny balans między osiągnięciami naukowymi Alana Turinga i jego dramatem osobistym, a wszystko poprowadzone w świetnym tempie i trzymające w napięciu. Widz w równym stopniu emocjonalnie angażuje się w rozgryzienie Enigmy, jak i w przyjaźń młodego Alana Turinga z chłopcem imieniem Christopher. Film ma również bardzo dobrą obsadę, na czele z moim ukochanym Benedictem Cumberbatchem, którego mogłabym prawdopodobnie oglądać w każdym filmie i nigdy by mi się nie znudził. Piekielnie inteligentny, zarozumiały i nieco antypatyczny Turing "zalatuje" Sherlockiem, ale kto by się tym przejmował, kiedy tak świetnie mu to wychodzi? "Gra tajemnic" nie zawodzi pod żadnym względem. Całe szczęście, że obejrzałam ją zaraz po "Teorii wszystkiego", moja wiara w kino została szybko przywrócona.
Miejsce drugie – "Whiplash"
Niesamowicie intensywny film, już dawno nie oglądałam niczego w takim napięciu. Historia perkusisty Andrew, dla którego życiową ambicją jest zostanie najlepszym perkusistą na świecie, w dążeniu do czego ważnym krokiem ma być dostanie się do prestiżowego zespołu jazzowego Terence’a Fletchera. Chłopak dopina swego, po czym zaczyna się koszmar. Fletcher w ciągu pięciu sekund potrafi zmienić się z poczciwego wujka w sadystycznego potwora, który rzuca w studentów talerzami, publicznie miesza ich z błotem, doprowadza do emocjonalnej ruiny i na skraj załamania nerwowego. Andrew mimo kolejnych upokorzeń nie potrafi odpuścić, bo za bardzo mu zależy. Właściwie przez cały film mogłoby być na ekranie tylko dwóch aktorów i nikt nie zauważyłby różnicy, bo tylko oni się liczą. Miles Teller (warto zapamiętać to nazwisko, chłopak jest fantastyczny) i J.K. Simmons (kwestia Oscara za rolę drugoplanową jest raczej zamknięta) tworzą niesamowity duet. Trzecią główną postacią w filmie jest sama muzyka. Sekwencje muzyczne są tak nakręcone, że aż zapiera dech w piersiach.
Miejsce pierwsze – "Birdman"
W mojej opinii bezapelacyjny numer jeden. Główny bohater, Riggan Thomson, przebrzmiała gwiazda hollywodzkich hitów o ptasim superbohaterze, wystawia na Broadway’u sztukę na podstawie zbioru Raymonda Carvera "What we talk about when we talk about love", dzięki czemu ma nadzieję nie tylko powrócić na szczyt, ale przede wszystkim udowodnić sobie i światu, że potrafi tworzyć Wielką Sztukę. Jego wysiłki wyglądają czasami żenująco, więc śledząc zakulisowe przygotowania i kolejne próby widz nie może się oprzeć wrażeniu, że całe przedsięwzięcie zakończy się spektakularną katastrofą. Podczas gdy na pierwszym planie Riggan przechodzi swój egzystencjalny kryzys, na drugim planie własne egzystencjalne kryzysy przechodzą wszyscy pozostali bohaterowie. W wymiarze globalnym z kolei fabuła zostaje wrzucona w sam środek wszystkich możliwych konfliktów. Broadway vs Hollywood. Teatr vs kino. Komercja vs wielka sztuka. Aktorstwo vs popularność. Artysta vs celebryta. Poważna krytyka vs Facebook, Twitter, ilość odsłon na YouTube. Tak naprawdę nikt i nic nie wychodzi z tej wojny zwycięsko, wszystko ulega dekonstrukcji. Z jednej strony Hollywood jest śmiesznym festiwalem próżności, pełno jest w filmie odniesień do współczesnej popkultury (pada przy okazji sporo nazwisk). Tymczasem z drugiej strony Ważna Pani Krytyk (która przysięga zniszczyć sztukę Riggana, niezależnie od tego czy okaże się zła czy nie, z zemsty za skalanie celebryckimi buciorami jej ukochanego teatru) sama zostaje oskarżona o to, że krytykiem sztuki zostaje się wtedy, gdy samemu nie potrafi się jej tworzyć.
Michael Keaton w głównej roli dokonuje rzeczy wręcz magicznych, za niego będę najmocniej trzymać kciuki dzisiejszej nocy. Na drugim planie dzielnie towarzyszy mu plejada fantastycznych aktorów, Edward Norton jak zawsze jest w doskonałej formie. Technicznie "Birdman" jest arcydziełem. Cały film nakręcony został tak, by sprawiać wrażenie jednego długiego ujęcia, montaż jest praktycznie niewidoczny. Kamera podąża za poszczególnymi aktorami, sceny są upiornie długie, a dialogi odbywają się zawsze w jednym ujęciu (zapewne nikt nie chciał być tą osobą, która spartoli dziesięciominutową scenę przy ostatniej kwestii). Logistycznie całe przedsięwzięcie z pewnością było niezwykłym wyzwaniem. Cała historia musiała być zawczasu przemyślana od a do z, żeby to się w ogóle dało skleić w całość (kto, gdzie, kiedy i po co ma się pojawić, żeby zachować ciągłość fabuły), a w trakcie kręcenia cała ekipa przed i za kamerą musiała zagrać idealnie w punkt, żeby w połowie ujęcia nic się nie rozleciało. Kiedy próbuję sobie wyobrazić ten ogrom pracy, mózg mi się przegrzewa. Reżyser Alejandro González Inárritu stworzył tym samym zupełnie nową jakość i nie wydaje mi się, żeby prędko ktoś był w stanie to powtórzyć. Nie był to jednak trik dla samego triku, gdyż nie tylko wrzuca widza w środek akcji, a bohaterów czyni bardziej prawdziwymi, ale też bezpośrednio koresponduje z fabułą filmu. Wszak w dobie produkcji filmowych, gdzie obraz przeskakuje tak szybko, że oko za nim nie nadąża, teatr wciąż jest miejscem, gdzie akcja dzieje się na żywo.