Plus / minus
Artysta filmowiec
Z małego ekranu
Tematycznie
Migawki filmowe
Jak to się robi?
Minikino
Na melodię...
Na deskach
Różne

Plus / minus
Artysta filmowiec
Z małego ekranu
Tematycznie
Migawki filmowe
Jak to się robi?
Minikino
Na melodię…
Na deskach
Różne
Plus / minus
Artysta filmowiec
Z małego ekranu
Tematycznie
Migawki filmowe
Jak to się robi?
Minikino
Na melodię…
Na deskach
Różne

Plus / minus: oscarowa ósemka (część I)

Po dłuuuuugiej przerwie czas powrócić do tego, co kocham najbardziej. Życie skutecznie rzucało mi przeszkody pod nogi w czasie tej przerwy i choć przyznaję, że straciłam nieco serce do pisania, nigdy nie straciłam serca do filmu. Moment niezgorszy. Kinomani odliczają godziny do złotej nocy Hollywood, zróbmy zatem i my małe odliczanie. Ósemka filmów nominowanych do najważniejszej nagrody. Historie zmyślone, historie prawdziwe. Głównie po amerykańsku, czasem trochę po brytyjsku. Między „Selmą” a „Snajperem” zaliczyliśmy obowiązkową dawkę patriotyzmu. Być może nie jest to najbardziej zróżnicowany zestaw, jaki widziałam w życiu, ale niektóre perełki na pewno zostaną ze mną na lata.

Miejsce ósme – „Boyhood”

Jeden z głównych faworytów. Bynajmniej nie moich. Film zupełnie zwykły, o zupełnie zwykłej rodzinie, której członkowie są całkiem przeciętnymi ludźmi. Ja wiem – o to właśnie chodziło. To miała być zwykła historia, z którą może utożsamiać się właściwie każdy. Rzeczywiście w tym tkwi siła tego filmu, że nie próbuje udawać czegoś więcej. Ubrany jest również w ciekawą formę. Reżyser Richard Linklater kręcił film na przestrzeni kilkunastu lat z tą samą grupą aktorów. Drobne zmiany w wyglądzie bohaterów zawsze dają jasny sygnał, gdy przenosimy się w czasie, mały Mason dorasta zatem praktycznie na naszych oczach, a jego rodzice również na naszych oczach się starzeją. Dzięki temu film stał się projektem w pewnym sensie wykraczającym poza tradycyjne kino. Problem w tym, że trwa 2 godziny i 45 minut, i właściwie nic interesującego z niego nie wyniosłam. Jeśli ktoś każe mi oglądać film, który trwa 2 godziny i 45 minut, to chciałabym przynajmniej na końcu coś z tego mieć. Tymczasem Mason zalicza po kolei typowe kamienie milowe dorastania i właściwie nie odkrywa po drodze niczego ciekawego, jego przemyślenia nie są nawet specjalnie interesujące. Jego stosunek emocjonalny jest równie flegmatyczny niezależnie od tego, co w danym momencie robi – coś czego nie znosi lub jest mu obojętne, czy też coś co rzekomo jest jego pasją. Kiedy po tych wszystkich latach jego matka podsumowuje własne życie słowami: „spodziewałam się czegoś więcej”, można śmiało popaść w depresję. Twórcy próbują co prawda w ostatnich sekundach zapalić iskierkę nadziei, gdy Mason rusza w dorosłość i można odnieść wrażenie, że jest na dobrej drodze do „czegoś więcej” (choć finałowa złota myśl jest równie „głęboka” jak wszystkie poprzednie), ale niestety po prawie trzech godzinach nie dane nam będzie tego zobaczyć.

Miejsce siódme – „Teoria wszystkiego”

Niby wszystko jest w porządku. Naukowiec, którego życie właściwie samo dostarczyło gotowy scenariusz filmowy. Rozdzierająca serce historia człowieka o wyjątkowym intelekcie, dotkniętego chorobą stopniowo odbierającą mu samodzielność. Wizja bliskiej śmierci, która koniec końców, dzięki niebywałej sile woli, okazuje się dużo dalsza niż się wydawało. Nieustająca walka z przeciwnościami. Doskonałe aktorstwo, z najwyższej półki. Wszystko wydaje się być na miejscu. Tylko dlaczego ten film okazał się taki nudny? Jest to dla mnie największe rozczarowanie i okropnie mi z tego powodu smutno. Podziwiam ogromną pracę Eddiego Redmayne’a, który perfekcyjnie swoim ciałem pokazał różne etapy choroby Stephena Hawkinga. Czy to przesądzi o Oscarze za tę rolę? Zobaczymy. Podobało mi się również skupienie uwagi na Jane, której nadludzki wręcz wysiłek był motorem napędowym ich małżeństwa przez wszystkie jego lata. Poza tym jednak niestety podobało mi się niewiele. Przelecieliśmy przez życie Hawkinga niczym strzała, podglądając na chwilę różne ważne momenty, a na końcu nawet nie wiedziałam, ile właściwie lat minęło. Osiągnięcia naukowe błyskały gdzieś na dziesiątym planie, całkowicie ustępując miejsca dramatom rodzinnym. Nic w tym w sumie dziwnego, jako że film oparty jest na wspomnieniach Jane, ale koniec końców „Teoria wszystkiego” najzwyczajniej w świecie niczym mnie nie porwała.

Miejsce szóste – „Selma”

Film, którego zapewne w pełni nie doceni ktoś, kogo nigdy nie dotknął problem dyskryminacji, jaka miała miejsce na południu Stanów Zjednoczonych. Tak, w tym filmie dużo się mówi, praktycznie jeden monolog za drugim. Prawdopodobnie mógłby być nieco krótszy, na szczęście ma też wiele plusów. David Oyelowo, odtwórca roli Martina Luthera Kinga Jr., zrobił na mnie naprawdę ogromne wrażenie. Doznałam lekkiego szoku, gdy odkryłam, iż aktor ten jest z pochodzenia Brytyjczykiem. Amerykański akcent pierwsza klasa. Zakulisowe rozgrywki polityczne między Kingiem, prezydentem Johnsonem, a gubernatorem Alabamy Georgem Wallacem stworzyły namiastkę tła dla wydarzeń bezpośrednio poprzedzających marsz z miasta Selma do stolicy stanu Alabama, dzięki czemu film, przynajmniej dla mnie, stał się łatwiejszy w odbiorze. Przyznać muszę również, że łezka zakręciła mi się w oku w czasie ujęć z samego marszu (choć o to akurat nietrudno w moim przypadku, płaczę na co drugim filmie). Ogólnie film zaskoczył mnie pozytywnie, jako że niewiele się po nim spodziewałam. Na tle innych obrazów nominowanych daleko mu jednak do moich faworytów.

Miejsce piąte – „Snajper”

Rok Oscarów bez nominacji dla filmu o wojnie jest rokiem straconym. „Snajper” był na mnie zaskoczeniem największym, nie spodziewałam się, że zrobi na mnie wrażenie. Ot, kolejna historia o wojennej traumie, nic specjalnego, widzieliśmy to już tysiąc razy. Kiedy w pierwszej scenie patrzyłam na Chrisa Kyle’a, biorącego na cel małego chłopca i jego matkę, już wiedziałam, że to będzie dobra uczta. Oczywiście na sekundę przed strzałem musieliśmy akcję przerwać, udać się na wycieczkę w przeszłość i prześledzić drogę bohatera do Navy SEALs… Na szczęście potem wróciliśmy do akcji i było całkiem nieźle już do końca. Może ja po prostu lubię takie klimaty, może przemawia do mnie ten żołnierski honor, braterska solidarność, jeden za wszystkich, wszyscy za jednego. Kilka wątków niestety prowadzi donikąd, jak na przykład wątek brata, który pojawia się chyba tylko po to, żeby stanowić przeciwieństwo głównego bohatera. Na szczęście film się ostatecznie broni, a całą historię najlepiej podsumowuje sam snajper w rozmowie z terapeutą już po powrocie z wojny. Wcale mu nie spędzały snu z powiek widma jego ofiar. Nie miał poczucia winy z powodu tego co robił. Liczył nie osoby, które zabił, lecz amerykańskich żołnierzy, których nie zdołał ochronić.

Z tym Was chwilowo zostawiam, ciąg dalszy jutro.