Jakiś czas temu wybrałam się z mamą do kina. W telewizji od kilku tygodni trwała kampania reklamowa filmu „Dwoje do poprawki” i moja kochana mama dostała lekkiej obsesji na jego punkcie. Więc gdy tylko dotarł on do naszego lokalnego kina, pofrunęłyśmy tam co prędzej. Doświadczenie to było wartościowe chociażby z tego powodu, że dzieli mnie z mamą bariera pokoleniowa, a więc i nasze odczucia się od siebie różniły. Film jako film podobał nam się bardzo, natomiast jeśli chodzi o stan emocjonalny, w jakim nas pozostawił – moja mama wyszła z kina zachwycona, a ja nieco zdołowana.
„Dwoje do poprawki” opowiada o małżeństwie z wieloletnim stażem, które odchowało już dzieci, wypuściło je w świat i generalnie całe życie ma poukładane (motyw powtarzanych dzień w dzień rytuałów, jak przygotowywanie śniadania, jest naprawdę świetny). Małżeństwo Kay i Arnolda przechodzi kryzys. Nie jest to jednak kryzys, od którego trzęsą się ściany, lecz kryzys, który cichutko na paluszkach przez lata zakradał się od tyłu, aż stał się częścią życia. Do czasu. Gdyż pewnego dnia Kay dochodzi do wniosku, że dłużej tak żyć nie może i postanawia działać. Mimo początkowego protestu Arnolda, udaje jej się go namówić na uczestnictwo w serii sesji terapeutycznych dla par.
Film wyreżyserował twórca filmu „Diabeł ubiera się u Prady”, laureat Oscara (za film krótkometrażowy „Dear Diary”) oraz nagrody Emmy (za serial „Kompania braci”), David Frankel. Scenariusz napisała Vanessa Taylor, pracująca do tej pory przy serialach (wśród których znajduje się między innymi „Gra o tron” oraz rewelacyjny „Jack & Bobby”). Główne role zagrał wymarzony duet każdego kinomana – Meryl Streep i Tommy Lee Jones, w psychoterapeutę wcielił się natomiast Steve Carell. Pod względem aktorskim ciężko by było cokolwiek zarzucić.
Jeśli miałabym ocenić film krótko, powiedziałabym, że jest to kawał dobrego kina, mądrego i wzruszającego zarazem. Nie brakuje tu elementów komediowych (zachowanie bohaterów, ich nieporadność i zakłopotanie, są doprawdy komiczne), jednak „Dwoje do poprawki” to przede wszystkim dramat. Obnażający wiele prawd o małżeństwie. Moje pokolenie (rocznik ’86 i okoliczne) trwa jeszcze w ideałach i marzeniach o tym, że za 30 lat będziemy wciąż kochać tak samo jak dziś. Oglądając „Dwoje do poprawki” czułam się tak, jakby mnie ktoś brutalnie ściągał na ziemię. Pokolenie naszych rodziców widzi rzecz oczywiście całkiem inaczej. Dlatego mojej mamie po seansie daleko było do depresji, była natomiast w stanie w pełni docenić, jak wiele w tym filmie pokazano prawdy.
Minusem filmu, w mojej subiektywnej ocenie rzecz jasna, jest głównie to, że cała terapia obraca się wokół sfery intymnej. Kay i Arnold mają ogromny problem ze zbliżeniem. Nie chodzi tylko o seks, ale też o dotyk, przytulanie, trzymanie się za ręce. Na tej sferze życia skupiamy się praktycznie przez cały film, nie ma natomiast czasu, by bohaterowie na nowo nauczyli się ze sobą rozmawiać o zwykłych rzeczach. Gdy więc pod koniec filmu, kiedy już nam się wydaje, że ich małżeństwo jest skończone i nie da się go uratować, bohaterowie w końcu się przełamują, a twórcy szybciutko pomykają w stronę słodkiego happy endu, widz wyciąga wniosek, że problemem był tylko seks i że to właśnie seks wszystko może naprawić. Przepiękna jest scena, kiedy Arnold zabiera Kay na romantyczną kolację i po raz pierwszy od bardzo dawna po prostu miło spędzają czas. Udowadniają sobie nawzajem, że wciąż potrafią dobrze się bawić w swoim towarzystwie i najbardziej żałuję, że w filmie nie było więcej takich właśnie scen.
„Dwoje do poprawki” jest czymś, co nazywam filmem słodko-gorzkim. Smutny i wesoły zarazem, przygnębiający, ale jednak dający nadzieję. Z pewnością warty obejrzenia i z czystym sumieniem polecam. Wspaniała obsada, wspaniały soundtrack, historia, która wzrusza i daje do myślenia, dobre kino po prostu. Zachęcam do oglądania w towarzystwie mamy.