Jakiś czas nie dawałam znaków życia, ale bynajmniej nie dlatego, że nagle przestałam oglądać filmy. Oglądam nadal dużo (choć nie tak dużo, jak bym chciała, ale niestety czasu nie da się rozciągnąć) i mam nadzieję, że uda mi się także nadgonić zaległości w pisaniu. Zacznę delikatnie. Razem z nadejściem lata następuje wysyp blockbusterów, bo to dla nich najlepsza pora roku. A co się nadaje na letnią rozrywkę lepiej niż nowy i udoskonalony, „Niesamowity Spider-Man”?
Nie ulega wątpliwości, że patrząc od strony komercyjnej to musi być sukces. Ludzie walą do kin na kolejne produkcje Marvela drzwiami i oknami (o nurcie kina komiksowego warto napisać osobno, co też wkrótce postaram się uczynić). Osobiście uważam natomiast, iż artystycznie ten film także nie jest porażką.
Człowiek Pająk ma już za sobą wysokobudżetową trylogię, w całości wyreżyserowaną przez Sama Raimiego, który ze swego zadania wywiązał się nieźle. Jego filmy były całkiem przyjemne (szczególnie „dwójka”), stanowiły idealną rozrywkę, co tu dużo mówić – były ok. Kiedy ogłoszono, że powstaje następny film, który na dodatek nie będzie ani sequelem, ani prequelem, będzie natomiast rebootem (czyli cała historia jeszcze raz od początku), odezwał się chór głosów zarzucających twórcom skok na kasę, bo przecież „po co kręcić drugi raz to samo?”. Tym bardziej, że trylogia Raimiego wcale nie jest taka stara. Oczywiście z tym skokiem na kasę to jest prawda, bo nic się tak dobrze nie sprzedaje, jak superbohater z komiksu. Ale jednocześnie pomyślałam sobie wtedy: a może ktoś uważał, że Spider-Man zasługuje na coś lepszego?
„Niesamowity Spider-Man”, moim skromnym zdaniem, na wielu kluczowych polach z poprzednikami wygrywa. Mniej patetycznych i zupełnie płaskich dialogów, a więcej wiarygodnie pokazanych dylematów natury psychologicznej. Trauma po odejściu rodziców, która ciągnie się przez lata. Ciężar odpowiedzialności za śmierć bliskiej osoby. Gniew i pogoń za zemstą. Brakowało mi tego w poprzednich filmach. Nowa wersja tej historii jest zaskakująco gorzka. Już za samą próbę takiego podejścia do tematu należy się twórcom poklepanie po plecach.
Zmiana reżysera na Marca Webba (autora świetnych „500 dni miłości”) dobrze Spider-Manowi zrobiła. Bardziej mi się podobała również nowa obsada. Tobey Maguire, choć nic do niego nie mam, w roli Petera Parkera nie do końca mnie przekonywał (być może te wielkie oczy przeszkadzały mi w odbiorze). Andrew Garfield natomiast, będący jednym z ciekawszych świeżych nazwisk w Hollywood, leży mi w tej roli znacznie lepiej. Kristen Dunst została z kolei zastąpiona przez Emmę Stone. Obie panie niezwykle lubię, ale niestety Mary Jane u Raimiego była dość bladą postacią. Jej rola w całej historii sprowadzała się głównie do bycia obiektem westchnień oraz bycia „damą w opresji”. Gwen Stacy u Webba jest kimś więcej. Ba, przez cały film Spider-Man nie musi jej ratować ani raz. Zdecydowanie ważniejszymi postaciami, a przez to bardziej pełnokrwistymi, niż miało to miejsce w poprzednich filmach, są wujek Ben i ciocia May, grani tu przez Martina Sheena i Sally Field. Dr Curt Connors (vel Jaszczur) okazał się całkiem przyzwoitym superwrogiem, choć ogromna jaszczurka stworzona przez speców od efektów specjalnych nie całkiem mi się podobała. Rhys Ifans był dobrym wyborem do tej roli, ale dostał chyba odrobinę za mało czasu ekranowego na ewolucję postaci i przez to miałam wrażenie, że jego szaleństwo przyszło zbyt szybko.
Minus za klasyczne „będzie bezpieczniejsza bez ciebie” i facjatę Jaszczura, duży plus za obsadę i naprawdę dobrze poprowadzoną historię.