Plus / minus
Artysta filmowiec
Z małego ekranu
Tematycznie
Migawki filmowe
Jak to się robi?
Minikino
Na melodię...
Na deskach
Różne

Plus / minus
Artysta filmowiec
Z małego ekranu
Tematycznie
Migawki filmowe
Jak to się robi?
Minikino
Na melodię…
Na deskach
Różne
Plus / minus
Artysta filmowiec
Z małego ekranu
Tematycznie
Migawki filmowe
Jak to się robi?
Minikino
Na melodię…
Na deskach
Różne

Słów kilka o Oscarach

Stało się. Najbardziej spektakularna noc filmowa roku za nami. Oczywiście twardo oglądałam relację na żywo, jak zwykle na niemieckiej telewizji, bez Panelu Ekspertów i Krytyków Kina, bez tłumaczy i lektorów zacinających się na co drugim słowie (rozmiłowani w dubbingu Niemcy pewnie nawet nie wiedzą, co to „lektor” i dzięki temu tacy ludzie jak ja, którzy chcą sobie obejrzeć galę bez zbędnych przeszkadzaczy, mogą raz na rok podziękować niebiosom, że mają w kablówce niemiecką telewizję). Oczywiście jako że od lat już nie oglądam Oscarów w polskiej telewizji, nie mogę być obiektywnym krytykiem tych relacji. Ostatni raz Oscary po polsku oglądałam lata temu, gdy relację kupowała jeszcze telewizja publiczna. Panel Ekspertów zajmował się wtedy dokładnie wszystkim, tylko nie komentowaniem tego, co dzieje się na gali i od tamtego czasu mam uraz psychiczny.

Generalnie noc oscarową można podsumować stwierdzeniem – szokerów nie było. Agnieszka Holland przegrała z „Rozstaniem”, a największe zwycięstwo odniósł „Artysta”. „Hugo i jego wynalazek” też trochę złota zgromadził, a ściślej rzecz ujmując – zgromadził tyle samo złota, co jego niemy, czarno-biały rywal, lecz jak każdy doskonale wie, Oscar Oscarowi nierówny.

Załatwmy więc „Artystę” od razu i miejmy to z głowy, bo nawet nie bardzo wiem, jak miałabym to skomentować. Najlepszy film, reżyser, aktor pierwszoplanowy, muzyka, a na dokładkę kostiumy. „Hugo” natomiast okazał się bezkonkurencyjny w kategoriach technicznych – efekty specjalne, zdjęcia, scenografia, dźwięk i montaż dźwięku. „Artyście” do pełni szczęścia zabrakło statuetki za scenariusz oryginalny. Wydarł mu ją Woody Allen, który na gali się nawet nie pojawił. Szkoda, bo pewnie powiedziałby coś oryginalnego. Nagroda za scenariusz adaptowany powędrowała do „Spadkobierców”, stanowiąc niejako nagrodę pocieszenia (był to jedyny Oscar dla tego filmu).

Choć chętnie nie podrażniałabym świeżych ran, wypada jednak powiedzieć coś o aktorkach i aktorach. Wśród pań zwyciężyły, bez zaskoczeń, Meryl Streep i Octavia Spencer (choć pewnie wielu miało nadzieję, że Marilyn Monroe powalczy z Margaret Thatcher). Wiadomo jednak, co mnie tak naprawdę gnębi. Nie umiem policzyć, ile razy w ciągu ostatniego miesiąca słyszałam z różnych ust i czytałam w różnych miejscach ten sam komentarz (w różnych wariantach stylistycznych), który dokładnie odzwierciedla moje odczucia – jak to jest w ogóle możliwe, że nominacja za rolę w „Szpiegu” jest pierwszą w karierze Gary’ego Oldmana? Podczas wczorajszej gali powtórzyła to także Natalie Portman, wręczająca Oscara w tej kategorii. Tak, Gary, wszyscy wiedzą, że to powinno się było wydarzyć ze 20 lat temu. I co w takiej sytuacji robi Akademia? Przyznaje Oscara Francuzowi, o którym 5 minut temu (czyli przed „Artystą”) nikt w Stanach w ogóle nie słyszał. Eh, życie.

Przejdźmy może do weselszych motywów. Wśród panów doceniono także Christophera Plummera, który popisał się przy okazji błyskotliwym komentarzem, gdy popatrzył na swojego Oscara i powiedział: „Jesteś tylko dwa lata starszy ode mnie, kochany. Gdzie byłeś przez całe moje życie?”, a następnie wygłosił jedną z najlepszych mów podziękowalnych wieczoru.

A skoro już przy tym jesteśmy, powiedzmy też słów kilka o samej gali. Po pierwsze – na pewno była lepsza niż rok temu. Po drugie – Billy Crystal jest śmieszny. Po trzecie – nominowani chyba przerobili jakiś kurs wygłaszania podziękowań. Zaskakująco mało było przemówień z cyklu „a teraz podziękuję wszystkim ludziom, których kiedykolwiek poznałam/em, począwszy od prababci, a na moim dentyście skończywszy”. Podziękowania rozmaitym osobom miały oczywiście miejsce, ale nie mogłam się oprzeć wrażeniu, że wszyscy się jakby bardziej kontrolowali i zawsze znalazło się miejsce dla dobrego komentarza albo żarciku. Z kilkoma wyjątkami, w tym jednym szczególnym. Nagrodzony reżyser, Michel Hazanavicius, przez kilkadziesiąt sekund, a na dodatek dwukrotnie, uprawiał totalny (czytelnicy wybaczą mi mam nadzieję zapożyczenie z obcego języka) rambling. Chaotycznie, bez ładu i składu wymienił tonę nazwisk, na koniec podziękował psu, a efekt spotęgowany został przez francuski akcent. Nawet lekko rozhisteryzowana Octavia Spencer przemawiała wdzięczniej.

Nie brakowało na szczęście jasnych punktów, wśród których wymieniłabym spektakularny występ Cirque du Soleil. Także gwiazdy prezentujące poszczególne kategorie miały świetne momenty. Emma Stone zaliczyła świetny debiut w duecie z Benem Stilerem, a Robert Downey Jr. jak zwykle zrobił swoje własne małe show. Jego przepychanka słowna z Gwyneth Paltrow (chyba najpiękniej ubraną kobietą na sali) była doskonała. O to przecież chodzi, prawda? O trzy godziny dobrej zabawy.