Wiecie co? Dochodzę ostatnio do wniosku, że nie zawsze wszystko co widzę mam ochotę opisywać w sążnistych wpisach o kilometrowych długościach. Głównie dlatego, że nie bardzo mam na to czas. No ok, nie jest to wniosek do końca nowy, nigdy nie pisałam recenzji wszystkich obejrzanych filmów i seriali, zawsze była to kwestia wyboru tych, o których stwierdzałam, że warto. Wniosek nowy, który mi się objawił ostatnio jest taki, że zaczęło mnie to jakby trochę uwierać. Oglądam jakąś rzecz i myślę sobie, że to nawet fajne i może bym coś o tym skrobnęła. A następnego dnia oglądam coś fajniejszego o czym bardziej mi się chce skrobać i tamto pierwsze wypada z rozkładu. A potem oglądam trzecią rzecz… no i już sami wiecie, „circle of life”. Tym sposobem sporo rzeczy, o których mam tylko takie tam kilka luźnych przemyśleń, nikogo zapewne nie interesujących, nigdy nie trafia do żadnego uporządkowanego tekstu. Z własnej ciekawości zarządzam więc eksperyment w postaci nowego działu „migawek filmowych”, gdzie odnajdą w końcu swoje miejsce te skrawki, które donikąd nie prowadzą, wrzutki bez wypieszczonych początków i końców, i różne takie sobie, ot, fanaberie. Zobaczymy co to za monstrum wyjdzie z tego.