Po niezwykle dołującym maratonie dzieł oscarowych, postanowiłam się zrelaksować przy czymś fajnym, niezobowiązującym, a najlepiej czymś z nieistniejącego świata. Cue: serial „Shadow and Bone”. Produkcja Netfliksa, świeżutko po premierze, bijąca rekordy popularności, więc zakładam, że powstaną również kolejne sezony. Może i „guilty pleasure” (mówi się tak jeszcze? Boże, ależ jestem stara…), ale kurde jakie!
Streszczonko fabuły: rzecz cała dzieje się w fikcyjnym świecie, gdzie moce nadprzyrodzone są na porządku dziennym. Państwo Ravka, wzorowane mocno na carskiej Rosji, od lat uwikłane jest w wojnę z sąsiadami (o co dokładnie ta wojna – nie przykumałam), a dodatkowo trawi je również wewnętrzny konflikt. W środku konfliktu znajdują się Grishowie – Ravkanie, którzy dzięki swoim nadprzyrodzonym zdolnościom uprawiają coś co nazywa się według nich samych Małą Nauką, mogąc manipulować materią na rozmaite sposoby i w ogóle robić różne fajne rzeczy. Jak nietrudno zgadnąć, inność rodzi nienawiść, nie-Grishowie nie pałają do Grishów sympatią, a prześladowania są normą nawet w fikcyjnych światach. Nie przysporzył Grishom popularności fakt, że jeden z nich wieki temu niechcący stworzył Fałdę, dzielące Ravkę na pół pole ciemności pełne potworów. Ravka wykorzystuje Grishów jako swoich żołnierzy, przeciwnicy Ravki uważają ich za czarownice, które należy eksterminować. No to naparzanka. Jasne? Jasne. Na czele Grishów stoi mroczny Zmrocz, generał Kirigan, Przywoływacz Cienia, potężny, nieśmiertelny i takie tam. Wojna trwa w najlepsze i nagle w środek akcji wpada nasza młoda protagonistka Alina, która ku zaskoczeniu wszystkich, łącznie z nią samą, okazuje się mistyczną Przywoływaczką Słońca, uosobieniem nadziei, szansą na zniszczenie Fałdy, zakończenie wojny, uratowanie Grishów, Ravki i właściwie całego świata.
Kilka przemyśleń luźnych, spisanych w większości na gorąco po seansie. Nie zawsze będą miały sens dla kogoś, kto serialu nie widział, mogą za to zdradzać kluczowe elementy fabuły, zatem ostrzeżenie się w tym miejscu należy.
Wykazując jedynie umiarkowane zainteresowanie genezą serialu udało mi się stwierdzić, iż powstał on na podstawie serii książek dla młodzieży autorstwa niejakiej Leigh Bardugo. Jak można wywnioskować – nie czytałam. Ale z tego co widzę na Internetach, fandom oszalał. Szczerze powiem, że się to super przyjemnie ogląda, świetna realizacja, piękne scenografie, efekty na wysokim poziomie, no wizualnie miodzio. Akcja fajna, wkręciłam się właściwie we wszystkie wątki (a jest ich tu trochę), drewnianych dialogów nie stwierdzono, nie ma nadmiernego przynudzania, leci odcinek za odcinkiem i rozrywka jest przednia.
Główny wątek to oczywiście Alina, która wedle moich spodziewań miała się okazać kolejnym wnerwiającym egzemplarzem w paradzie Bello-podobnych bohaterek z młodzieżowej fantastyki, wiecznie niezdecydowanych, jęczących i marudzących. Cóż. Trochę taka jest, a trochę na szczęście nie, gorsze momenty przeplatają się z lepszymi, idzie to jakoś zdzierżyć. Co prawda porzucanie na pastwę losu wszystkich członków twojej rasy (można ich nazywać rasą? Nie mam pojęcia jaka u Grishów jest prawidłowa terminologia) i uciekanie do lasu, bo zły generał zranił twoje uczucia nie jest w mojej opinii jakoś szczególnie szlachetne. Trzeba było zostać i się z tym zmierzyć, może dać mu w ryj i zapytać „WTF stary?”, a nie olewać ludzi, którzy się narażali dla twojego bezpieczeństwa. BTW, czy Alina w ogóle wie, że Marie za nią zginęła? Jeśli nie, to ktoś jej powinien powiedzieć, niech się lasce zrobi łyso. Paluszkiem wytykać łatwo, trudniej się przyznać do swoich wtop. Przykładowo fakt, że na samym początku Alina niechcący przyczynia się do śmierci Bóg wie ilu ludzi został wygodnie zamieciony pod dywan. Nie zrobiła tego rzecz jasna celowo, ale jednak się stało.
Kolejna bohaterka uwikłana w trójkąt miłosny. Czy tak musi być zawsze? Dżiiiiiiiiiiz. Alina większość czasu ekranowego, przynajmniej w pierwszej połowie serialu, wzdycha do swojego nudnawego najlepszego przyjaciela, który niespecjalnie zwracał na nią uwagę, dopóki nie zabrał mu jej superpotężny generał Grishów. Wszystkie te nastolatkowe romanse na jedno kopyto. Typowe. Jak dla mnie to Alina powinna jednego i drugiego posłać na drzewo, zrobić te swoje słoneczne czary i załatwić sprawy po swojemu. Gdy już wydaje się, że zaczyna jej postać zmierzać w dobrym kierunku, Alina otrzepuje rączki i odchodzi, kolejny raz porzucając swoich ludzi. Czemu myślała, że załatwi sprawę pozbywając się jedynej osoby, która nie miała Grishów całkowicie w dupie – dalibóg, nie wiem. Jak dla mnie to jedynie ułatwia wrogom wyrzezanie Grishów do reszty, ale co tam, logika nie jest ważna. Oby drugi sezon ją zrehabilitował, bo ma dziewczyna moc, z luzem mogłaby zająć miejsce szefa i robić to co on, tylko lepiej. #GirlPower
Dobra, oto prawda. Jeśli chcieli mnie przekonać, że Kirigan jest w tej historii antagonistą, to trzeba było nie obsadzać w jego roli Bena Barnesa. Tak tylko mówię… 😉
Koleś jest naprawdę dobry, najlepszy z całej obsady, dorównuje mu chyba tylko gang Wron. Wiecie jaki jest w tym wszystkim mój problem? Nie wiem czy jestem zwyczajnie nieobiektywna (no bo… Ben freaking Barnes), czy jakieś mam popieprzone widzenie świata, ale robienie z Kirigana wcielenia zła to jednak trochę chyba przesada. Fakt, ta cała Fałda to był trochę niewypał. Fakt, Kirigan jest też napalony na władzę dla siebie. Fakt, metody ma, delikatnie mówiąc, dyskusyjne. Ale o Grishów się przecież troszczy szczerze, nikt mi nie wmówi, że nie. Przejęcie kontroli nad Aliną było podłe, ale z drugiej strony… On ma za sobą setki lat walki o przetrwanie, a tu mu spada z nieba laska, dzięki której będzie mógł to wszystko zakończyć raz na zawsze. Mówcie co chcecie, ale ja się chłopu nie dziwię, że sobie przygotował plan B na wypadek, gdyby mu to naiwne dziewczę postanowiło nawiać do lasu. Może ma trochę racji w tej swojej pokręconej logice? Może już czas rozpieprzyć to wszystko w drobny mak i przejąć władzę w kosmosie? Sama nie wiem… Wszystkie te historie jedna za drugą wpychają nam w gardła totalnie czarno-biały przekaz, gdzie albo jesteś cudownie bezinteresownym świętym, albo diabłem w ludzkiej skórze. No nie kupuję tego, przykro mi. Serio nie da się chcieć czegoś dla siebie z egoistycznych pobudek, a jednocześnie dbać o dobro innych? Kto powiedział, że to się musi wzajemnie wykluczać? W historii pełno jest przykładów dobrych królów, którzy do władzy doleźli po trupach. Będę wdzięczna za opinie, bo zaczynam mieć wątpliwości, czy to świat jest taki okrutny, że jak idziesz na wojnę to musisz sobie rączki pobrudzić, czy też mam winić Bena Barnesa za moje zdemoralizowanie.
Apropo bohaterów w odcieniach moralnych szarości – Wrony są suuuuuper. Gdyby był osobny serial, gdzie Kaz, Inej i Jesper robią swoje, też bym go oglądała.
Dobra, wygląda to tak, jakbym się strasznie czepiała, a przecież na początku pisałam, że serial jest super. Cóż, tak to czasem jest, jak ci się coś z jednej strony podoba, a z drugiej irytuje. A nawet, paradoksalnie, im bardziej ci się coś podoba, tym bardziej irytujące stają się wady. Powiem tak: wydaje mi się, że za wszelkie niedoróbki fabularne, naiwne i czasem dziecinne zachowanie bohaterów należy raczej winić materiał źródłowy, który wszak jest powieścią targetowaną do nastolatek. Widać, że Netflix chciał zrobić z tego historię bardziej dorosłą, co w większej części się udało. Z pewnymi elementami fabuły, które moim skromnym zdaniem nie trzymają się zupełnie kupy, niestety niewiele dałoby się zrobić bez przepisywania całej historii na nowo, ale na szczęście serial nadrabia świetną obsadą i naprawdę doskonałą realizacją. Całość się więc ostatecznie broni i wciągnęła mnie na tyle, że mam ochotę na ciąg dalszy, a to już zawsze coś.
Na koniec – eye roll 🙄 . Wiem wiem, to nie jest tak naprawdę Rosja, tylko jakieś tam fikcyjne, zmyślone państwo. Ale jak już masz zamiar do tego stopnia wzorować się na Rosji, by walić widza po oczach typowo amerykańskim stereotypowym obrazem wschodniej Europy (wpychanie zachodniego sposobu myślenia w realia bardzo wschodniej historii i kultury bywa tu miejscami siermiężne i winię za to amerykańską ignorancję) oraz zadajesz sobie tyle trudu, by bohaterowie do króla i królowej zwracali się per „mój car” i „moja caryca”, to zadaj sobie również trud, by sprawdzić, jakie formy męskie i żeńskie powinny mieć rosyjskie nazwiska.