Plus / minus
Artysta filmowiec
Z małego ekranu
Tematycznie
Migawki filmowe
Jak to się robi?
Minikino
Na melodię...
Na deskach
Różne

Plus / minus
Artysta filmowiec
Z małego ekranu
Tematycznie
Migawki filmowe
Jak to się robi?
Minikino
Na melodię…
Na deskach
Różne
Plus / minus
Artysta filmowiec
Z małego ekranu
Tematycznie
Migawki filmowe
Jak to się robi?
Minikino
Na melodię…
Na deskach
Różne

Na deskach: „Frankenstein”

Pozostańmy jeszcze na chwilę na teatralnych deskach. W adaptacji klasycznej powieści Mary Shelley „Frankenstein”, której na potrzeby teatru dokonał Nick Dear, a spektakl wyreżyserował sam Danny Boyle, historię na scenie ożywił („pun intended”, jak to mówią) fenomenalny aktorski duet: Benedict Cumberbatch i Jonny Lee Miller. Sztuka liczy już sobie trochę lat, ale jako że aż do teraz omijałam teatr na blogu, może warto ją odgrzać i napisać kilka słów.

Dlaczego jest to sztuka ciekawa i warta uwagi? (Jakby same wymienione wyżej nazwiska nie czyniły jej takową). Ano dlatego, że tak naprawdę są to dwie sztuki. Wizja Danny’ego Boyle’a, by zgłębić relację między Viktorem Frankensteinem i jego Stworzeniem jeszcze bardziej podkreślona została poprzez wymianę ról między aktorami. Cumberbatch i Miller grali naprzemiennie obie postaci, jednego wieczoru Cumberbatch grał Stworzenie, a Miller Frankensteina, a następnego wieczoru na odwrót. W efekcie powstały również w 2011 roku dwa nagrania dla kin, transmitowane w ramach National Theatre Live, przypomniane za pośrednictwem Internetu kilka miesięcy temu, na przełomie maja i kwietnia, w ramach cyklu National Theatre at Home. Właśnie wtedy miałam okazję obejrzeć je sobie niemalże jedną po drugiej i o tym doświadczeniu chciałabym opowiedzieć.

Pisałam niedawno wstęp, czy też swego rodzaju uzasadnienie, rozciągnięcia bloga na nieco inny rodzaj dzieł filmowych. Nazywam je filmowymi, choć właściwie są to nagrania ze scen teatralnych. Dla mnie jednak są to dzieła bardziej filmowe, gdyż zachowują ich charakter – nie oglądamy spektaklu z pojedynczej kamery obejmującej całą scenę, niczym widz oglądający spektakl z jednego konkretnego siedzenia, lecz nagranie z wielu ruchomych kamer, ujęcia z daleka, raz z góry, raz z boku, zbliżenia na twarze aktorów i tak dalej. Więc pomimo iż mamy cały czas świadomość, że oglądamy spektakl w zamkniętej przestrzeni sceny teatralnej, realizacja nagrania jest zasadniczo filmowa. I może właśnie od realizacji zacznijmy.

We „Frankensteinie” zachwyciła mnie scenografia – bardzo minimalistyczna, surowa, tu kawałek trawy, tam kawałek mostu, zarys pomieszczeń z jednym stołem czy krzesłem – stanowiące jedynie cień tła dla rozgrywającego się dramatu. Z całej scenografii na pierwszy plan wybija się niesamowita instalacja z kilku tysięcy żarówek (strzelam w ciemno, tak naprawdę nie mam pojęcia ile ich tam było), świecących raz mocniej, raz słabiej, momentami rozbłyskujących w gwałtownych eksplozjach, tworząc grą światła niepowtarzalny klimat, lecz nie nadużywając tego efektu, by nie przyćmić aktorów. Instalacja z żarówek zachwyciła mnie tak bardzo, że nawet zguglowałam temat – jej autorem był Bruno Poet, który za swoje dzieło nagrodzony został prestiżową Olivier Award, uważaną za najważniejszą nagrodę teatralną w Wielkiej Brytanii (coś jak brytyjski odpowiednik Nagrody Tony) w kategorii: Najlepsze Oświetlenie.

Na pierwszym planie z kolei mamy psychologiczno-filozoficzny traktat o człowieczeństwie, uprzedzeniach, o dobru i złu, pięknie i brzydocie, o relacjach międzyludzkich, samotności, poczuciu odrzucenia i potrzebie miłości. Kilka słów komentarza dla osób dobrze znających powieść – w sztuce poczyniono kilka znaczących zmian. Główna polega na tym, iż w odróżnieniu od książki zdecydowanie w większym stopniu centralną postacią sztuki jest Stworzenie (specjalnie nie używam bardziej przyjętego określenia „potwór”, gdyż ma ono zbyt negatywne konotacje). Sztuka rozpoczyna się w momencie „narodzin” Stworzenia, jest to dosłownie pierwsza scena. Historię poznajemy w dużej części z jego perspektywy – a więc cały wątek kapitana Waltona, któremu Frankenstein snuje swoją opowieść zostaje całkowicie wycięty. Z drugiej strony takie prowadzenie narracji pozwala nam na przykład z pierwszej ręki poznać rozwój relacji między Stworzeniem i jego nauczycielem, poczciwym ślepym staruszkiem nazwiskiem De Lacey.

Teatr jest formą sztuki prawie całkowicie polegającą na aktorach. Na pewno w znacznie większym stopniu, niż na przykład film, gdzie pewną część aktorskich niedoróbek da się nieco zamaskować bogactwem tła, efektami, akcją, muzyką, nie wspominając o dublowaniu scen w nieskończoność aż osiągną zadowalający efekt. Teatr tymi trikami nie dysponuje, akcja dzieje się na żywo, scenografia opiera się bardziej na symbolicznym odwzorowaniu przedmiotów niż ich faktycznym istnieniu na scenie (co widać dobitnie szczególnie w tak minimalistycznych produkcjach jak „Frankenstein”), a wszelkie efekty specjalne właściwie sprowadzają się do gry światłem i dźwiękiem. Ciężar ożywienia napisanych scen spada całkowicie na aktorów. A „Frankenstein” dysponuje, moim skromnym zdaniem, dwójką aktorów wybitnych. Pozostałych członków obsady, za wyjątkiem może Karla Johnsona (De Lacey) i Naomie Harris (Elizabeth), którzy mają dość kluczowe znaczenie w historii, można w zasadzie pominąć. To Cumberbatch i Miller są bezsprzecznymi gwiazdami, cała reszta stanowi tylko dodatek.

Jak już wspominałam, wizja Danny’ego Boyle’a opiera się na wymianie ról pomiędzy aktorami, dzięki czemu stworzył on wykraczający poza pojedynczy spektakl konglomerat, w którym mamy dwóch aktorów, ale de facto cztery postaci. Frankenstein Cumberbatcha nie jest Frankensteinem Millera, a Stworzenie Millera nie jest Stworzeniem Cumberbatcha. Każdy z nich każdego wieczoru tworzy swoją postać od zera. Szczególnie te różnice widać w przypadku Stworzenia. Jest to rola, zwłaszcza na początku sztuki, bardzo „fizyczna” – Stworzenie porusza się niezgrabnie, chaotycznie, wydaje dziwaczne dźwięki, dopiero uczy się chodzić i mówić, specyficznie wymawia słowa. Każdy z aktorów wypracował własny sposób wejścia w skórę Stworzenia, które króluje na scenie przez całą pierwszą część widowiska. Mimo iż za sprawą charakteryzacji wyglądają bardzo podobnie, są to dwie różne postaci, inaczej zagrane, nieco inaczej się poruszające, o nieco innym temperamencie. Szczególnie Jonny Lee Miller w roli Stworzenia zrobił na mnie ogromne wrażenie. Podobnie Frankenstein, który wysuwa się na pierwszy plan w drugiej części spektaklu, jest zupełnie inny w zależności od grającego tę postać aktora. Frankenstein Cumberbatcha wydaje się bardziej nieśmiały niż wyniosły, sprawiający czasem wrażenie, jakby eksperymenty były bardziej zabawą niż wynikiem kompleksu Boga, a tymczasem Frankenstein Millera jest bardziej arogancki i ogólnie wredny. To, jak obaj aktorzy spijają z siebie nawzajem swoje role, stykając się w podobieństwach i uwypuklając różnice między sobą, stało się tak nierozerwalną jednością, że panowie musieli się nawet podzielić prestiżową Olivier Award dla najlepszego aktora.

Z powodu tych drobnych niuansów, wyłapywanych szczególnie gdy ogląda się obie wersje, jeszcze bardziej zaciera się granica między bohaterem negatywnym i pozytywnym, oprawcą i ofiarą, tym co ludzkie i tym co nieludzkie, aż koniec końców trudno jest jednoznacznie wskazać, kto właściwie jest odpowiedzialny za cały ten dramat – Stworzenie czy jego Stwórca. I jak mniemam dokładnie taki właśnie cel przyświecał Danny’emu Boyle’owi, gdy przekuwał swoją wizję w czyn.

Pisałam kilka dni temu, że National Theatre uruchomił serwis streamingowy, co niezwykle mnie cieszy. „Frankensteina” nie ma na razie w ofercie, ale przypuszczam, że pojawi się w najbliższych miesiącach. Więc ci, którzy nie mogli go zobaczyć w kinie kilka lat temu i przegapili wiosenne transmisje internetowe, na pewno będą mieli jeszcze okazję nadrobić. Zachęcam do śledzenia serwisu.