Niedawno w odstępie kilku dni przypadkiem natknęłam się na dwa artykuły, które zainspirowały mnie do pewnych przemyśleń. Od razu uprzedzam, że sprawa jest delikatna i nie chodzi mi bynajmniej o przyznawanie racji którejś ze stron sporu, a jedynie o zauważenie pewnej tendencji, jaką się od jakiegoś czasu obserwuje w branży filmowej oraz o odniesienie się w kilku słowach do argumentacji, wysuwanej przy tej okazji przez wszystkich zainteresowanych.
Wraz z premierą „Balu” na Netfliksie (filmowej adaptacji Broadway’owskiego musicalu Matthew Sklara, Chada Beguelina i Boba Martina) powylewały się wiadra pomyj na Jamesa Cordena za rolę Barry’ego Glickmana, wobec której używano nawet tak mocnych określeń, jak „obraźliwa”. Na marginesie ośmielę się stwierdzić, że zwalanie tutaj całej winy na aktora nie wydaje mi się szczególnie sprawiedliwe, wszak reżyser Ryan Murphy, zdeklarowany homoseksualista, sam mu tę rolę powierzył i zakładam, że nią w trakcie kręcenia filmu kierował, więc widocznie taką miał wizję. Filmu jeszcze nie widziałam (na Netfliksie oficjalnie pojawił się w piątek), więc do walorów artystycznych filmu, jak i tej konkretnej roli ciężko mi się odnieść, ale postać mocno stereotypowego super-geja w wykonaniu żonatego i dzieciatego Cordena wywołała prawdziwą burzę.
Prawie równocześnie wyskoczył mi gdzieś w mediach społecznościowych artykuł o kontrowersjach wokół debiutu reżyserskiego Viggo Mortensena „Falling”. Sam film pierwsze recenzje zbiera pozytywne, ale szybko pojawiły się pod adresem reżysera zarzuty, że obsadził samego siebie w roli homoseksualnego mężczyzny.
Te dwa, mówiąc brzydko, „przypadki” są jedynie przykładami coraz głośniejszej dyskusji pod tytułem: czy heteroseksualni aktorzy powinni grać role LGBTQ+?
Problem jest złożony. Z jednej strony aktorzy ze środowiska LGBTQ+ mają na pewno problem z „dopchaniem się” do głównych ról w ogóle, niezależnie od orientacji seksualnej danej postaci. Czyja to wina? No cóż, pomijając kwestie czysto statystyczne (osoby LGBTQ+ są jednak mniejszością), ciężko dopatrzeć się tu innego powodu niż zwykła dyskryminacja, no bo jaki niby wpływ miałaby czyjaś orientacja seksualna na jego zdolności aktorskie? Ja oczywiście wszystkich mechanizmów castingowych nie znam i tak naprawdę nie mam pojęcia, czy w tych zarzutach coś faktycznie jest. Czy jeśli osoba homoseksualna przegrała casting z osobą heteroseksualną, to stało się tak dlatego, że wykazała mniejszy talent artystyczny, czy ze względu na swoje seksualne upodobania? Zależnie od tego kogo by zapytać, odpowiedzi mogłyby się skrajnie różnić, a i tak jest to nie do udowodnienia.
Jakby nie było, w dużym stopniu złość tego środowiska rozumiem. W wielu kwestiach osoby LGBTQ+ mają na pewno utrudnione życie. Już sam bezsprzeczny fakt, że musieli się przez tyle czasu ukrywać, żeby móc w ogóle w miarę spokojnie żyć, że te skłonności uważane były za chorobę, którą należy leczyć – wszystko to z pewnością pokutuje do dziś, mimo iż osób, które wciąż uważają to za coś dziwnego jest na pewno mniej. Słuchając historii o młodych ludziach prześladowanych przez swoją orientację, popełniających samobójstwa z tego powodu, trudno obalać argument: „my mamy większe prawo do tych postaci, nie właźcie na nasz teren”. Serce się kroi na myśl, jak ciężko niektórzy muszą walczyć o zwykły szacunek otoczenia, borykając się z bezsensownymi uprzedzeniami. Dlatego rozumiem w pełni bunt przeciwko kolejnym poniżającym sytuacjom.
Z drugiej jednak strony… no właśnie. Zaczynamy wchodzić na grząski grunt, ale przecież po drugiej stronie też są jakieś argumenty. Jeden z nich głośno przytoczył sam Viggo Mortensen, który zapytany o decyzję zagrania postaci homoseksualnej odpowiedział następująco: „nie sądziłem, że to będzie jakikolwiek problem”. Otóż to. Dlaczego to miałby być problem? Zadaniem aktora jest odegranie kompletnie innego człowieka, nie siebie samego przecież. Gdyby wszyscy na wszystkich się obrażali, że ktoś zagrał w filmie kogoś, choć w prywatnym życiu jest zupełnie inny, doszlibyśmy do absurdu. Rozumiem, że są pewne kwestie bardziej delikatne niż inne – co innego orientacja seksualna, czy na przykład niepełnosprawność, a co innego jakaś duperela. Ale logika zostaje – dlatego się to nazywa „gra”, że gra się kogoś kim się tak naprawdę nie jest. A poza tym osoby LGBTQ+ walczą o tolerancję głosząc, że przecież tak naprawdę wszyscy jesteśmy tacy sami, że intymne preferencje nie mają znaczenia, a miłość jest taka sama, niezależnie od preferowanej płci. Jesteśmy wszyscy tacy sami, więc nasza orientacja nie powinna nas w żaden sposób wartościować. Zatem jakie to ma znaczenie, czy się jest osobą homoseksualną czy nie? Jakie to ma znaczenie, czy aktor ma odegrać miłość do obcej baby, czy do obcego faceta? Przecież tak naprawdę nie kocha ani jednego ani drugiego, tylko swoją żonę/męża, których tam w ogóle nie ma. Chodzi o to, żeby być dobrym aktorem, a wszelkie prywatne sprawy nie powinny nikogo interesować.
Mortensen dobrze to podsumował, mówiąc słowa następujące: „Ludzie pytają mnie o Terry’ego Chena, który w filmie gra mojego męża. Czy on jest gejem? A ja odpowiadam, że nie wiem. Nigdy nie byłbym tak zuchwały, żeby kogokolwiek o to zapytać. Wiecie wszystko o moim życiu? Zakładacie, że jestem całkiem hetero. Może jestem, a może nie. I szczerze mówiąc to nie jest niczyja sprawa.”. I tu jest właśnie pies pogrzebany. Nie wiem czy ludzie robiący teraz burzę w szklance wody zdają sobie w pełni sprawę z konsekwencji tej krucjaty – powinni się bowiem liczyć z tym, że jeśli chcą monopolizować pewne role, to będą zmuszeni się ze swojej orientacji spowiadać publicznie. To przecież ewidentny konflikt. Z jednej strony osoby ze środowiska LGBTQ+ chciałyby mieć licencję na granie takich postaci, a z drugiej strony prawo antydyskryminacyjne zabrania reżyserom obsady pytać osoby zgłaszające się na casting o ich orientację seksualną, bo byłby to przejaw nietolerancji, a poza tym guzik ich to powinno obchodzić. Czyli wychodzi na to, że orientacja seksualna nie ma znaczenia w przypadku osób LGBTQ+, mogą zagrać wszystko i wszędzie, ale w przypadku osób heteroseksualnych już ma znaczenie, tak?
Cóż, mnie osobiście argument, że (w uproszczeniu) „tylko gej dobrze zagra geja” nie przekonuje. Gdyby go przyjąć, musielibyśmy uznać również jego następstwa. I nie mam tu na myśli jedynie odwrotności tej sytuacji – gdybym próbowała argumentować, że tylko osoba hetero dobrze zagra postać hetero, zostałabym zwyzywana od homofobów. Nie mam zamiaru czegoś takiego argumentować, gdyż jest to zwyczajnie nieprawda! Nigdy w życiu bym takich słów nie wygłosiła, ani nie miała pretensji do żadnego aktora, który zagrał postać o odmiennej orientacji niż jego własna, tak jak nie miałabym do aktorki, która w życiu prywatnym jest singielką, a dzieci oglądać nie chce nawet na zdjęciach, pretensji o to, że w filmie zagrała żonę i matkę. Pojawia się również drugi problem. Zakładając nawet, że wprowadzimy nowe standardy, „licencjonowanych” postaci nie będzie mógł zagrać każdy – co to będzie oznaczać dla takich ról jak Hilary Swank w „Nie czas na łzy” czy ulubieńca Ameryki Toma Hanksa w „Filadelfii”? Unieważnimy im Oscary i każemy przepraszać? A takich przykładów jest przecież całe mnóstwo. Co to będzie oznaczać dla takich cudownych pereł jak „Call me by your name”, uwielbianych i wychwalanych przez wszystkich pod niebiosa? O ile mi wiadomo ani Timothée Chalamet, ani Armie Hammer nie są homoseksualistami. Niech mi ktoś powie, jak to w końcu jest? Mogli zagrać w tych filmach, czy nie? A jeśli tamci wszyscy mogli i nikt im nie ma tego za złe, a Mortensen i Corden nie mogli i dostają po uszach, to o co w tym wszystkim chodzi?
Kontrowersje dotyczące środowiska LGBTQ+ idealnie wpisują się w trwające od kilku miesięcy trendy próbujące określić, co komu wolno zagrać, a co nie. Na fali rozmaitych okropnych wydarzeń o tle rasowym, aktorki i aktorzy zaczęli na wyścigi przepraszać, że gdzieś, kiedyś, dwa dni temu, albo 10 lat temu, nieważne, zagrali/podłożyli głos postaci o odmiennej narodowości niż własna i teraz bardzo bardzo tego żałują, biją się piersi i w ogóle drugi raz by tego nie zrobili. Mnie ten cały spektakl obłudy w ogóle się nie podoba, bo nie wydaje mi się, żeby chociaż ułamek przepraszających faktycznie czegoś żałował. Przepraszają „bo trzeba”, jak nie przeproszą to będą napiętnowani, a wiadomo jak dziś trudno w Hollywood wrócić do łask. Co jest w tym wszystkim jednak najsmutniejsze, wszystkie te poszczególne debaty o problemach mniejszości, szlachetne bardzo w intencjach, zawsze pozostają jednostronne. Trzeba tak uważać na słowa w dzisiejszym świecie, aby nie być posądzonym o rasizm, homofobię, nietolerancję, szerzenie mowy nienawiści i inne okropieństwa, że coraz więcej osób woli milczeć lub przytakiwać, niż wysuwać kontrargumenty, nawet jeśli są one sensowne. Wychodzi na to, że rasizm, homofobia i w ogóle wszelkie uprzedzenia nie są zjawiskami obiektywnymi, które wszystkich dotyczą po równo, choć przecież o to w równości i tolerancji powinno chodzić.
Raz jeszcze na koniec podkreślę, że nie jest moim celem opowiadanie się po którejś ze stron, bo szczerze mówiąc sama nie wiem, jak należałoby ten problem ugryźć. Niektórych problemów nie da się łatwo przeskoczyć i być może, jeśli dyskusja będzie trwała nadal, uda się wypracować jakiś kompromis. Czego wszystkim nam życzę.