Plus / minus
Artysta filmowiec
Z małego ekranu
Tematycznie
Migawki filmowe
Jak to się robi?
Minikino
Na melodię...
Na deskach
Różne

Plus / minus
Artysta filmowiec
Z małego ekranu
Tematycznie
Migawki filmowe
Jak to się robi?
Minikino
Na melodię…
Na deskach
Różne
Plus / minus
Artysta filmowiec
Z małego ekranu
Tematycznie
Migawki filmowe
Jak to się robi?
Minikino
Na melodię…
Na deskach
Różne

Plus / minus: „Nie patrz w górę”

Jak ludzkość zachowałaby się dzisiaj – w dobie medialnej sieczki i politycznego gówna – gdyby zapieprzała na nas kometa, która rozpierdzieli to wszystko w drobny mak? Adam McKay stawia diagnozę w taki sposób, że oglądając jego film ryjemy ze śmiechu, choć w istocie mamy świadomość, że raczej należałoby płakać. A najgorsze jest to, że diagnoza owa nie jest wcale jakoś szczególnie zaskakująca. Człowieku, „Nie patrz w górę”!

Zaserwuję wam tutaj pełno spoilerów, tak żeby było jasne. Kate Dibiasky, doktorantka z wydziału astronomii gdzieśtam, odkrywa nową kometę. Hurra! – wiwatują jej koledzy z wydziału, strzelając korkiem od szampana. Radość zostaje nożem ucięta, gdy świętujący chwilę wcześniej przełożony Kate, dr Mindy, dokonuje na szybko obliczeń i wychodzi mu na to, że piękna kometa, zamiast taktownie przelecieć obok Ziemi, zapewniając ludzkości radość z podziwiania jej urody, z hukiem się w Ziemię właduje centralnie na czołowe. A że rozmiary ma ogromne, to nie będzie po tym czego zbierać. Za pół roku z hakiem „we’re all 100% for sure gonna fucking die!”. I tak zaczyna się żmudna walka naszej dwójki naukowców, bynajmniej nie o ocalenie ludzkości, lecz o przebicie się do świadomości społecznej, że w ogóle planowany jest jakiś kataklizm.

Absurd goni absurd w tym filmie, a satyra osiąga takie rozmiary, że subtelności to tu nie uświadczycie za grosz. McKay nie bawi się w żadne półśrodki, wali w nas tym całym szambem bez zahamowań i mam wrażenie, że według niego faktycznie cała ludzkość zasłużyła na to, żeby po prostu wyginąć. Cały ten cyrk obserwujemy na amerykańskim gruncie, bo rzecz jasna cała reszta świata ma się podporządkować woli USA, a jak ktoś zacznie fikać po swojemu, to mu się odłącza wtyczkę albo zrzuca bombę, nieważne. Po prostu nikt inny się nie liczy. Nie pozostaje nam nic innego, jak pogodzić się z tą jednostronną optyką i choć nie zawsze i nie w 100% pokrywa się ona na przykład z europejskimi doświadczeniami kulturowymi, przyjemności z seansu to nie psuje.

Mamy zatem skorumpowaną władzę, gdzie ważniejsze są kolejne wybory, gierki polityczne i seks skandale, niż los nie tylko kraju, ale całego świata. Pani prezydent najpierw spuszcza naszych naukowców na drzewo, bo za trzy tygodnie są wybory śródokresowe, więc użeranie się teraz z jakąś kometą jest jej nie na rękę. Ale potem wybucha seks skandal z nią w roli głównej, więc nagle kometa staje się idealnym sposobem na ratowanie reputacji i poparcia w sondażach. A obok mamy tandetny, sztuczny, infantylny świat mediów (i social mediów), gdzie wszystko jest obracane w mało śmieszny żart, a schodzenie i rozchodzenie się pseudo gwiazdek popu większe budzi emocje, niż doniesienia dwójki naukowców o planetobójczej komecie. Z całego wystąpienia dra Mindy’ego i Kate w telewizji śniadaniowej zostały tylko memy z twarzą rozemocjonowanej Kate i komentarze o tym, jaki dr Mindy jest przystojny. A posłuszna publiczność lajkuje, hasztaguje i rechocze do wtóru. Klasyka.

W połowie filmu McKay stosuje zmyłkę całkowicie w swoim stylu – gdy już się wydaje, że misja ratowania planety zwanej domem jest na dobrej drodze do sukcesu, rakiety mające zmienić kurs zabójczej komety startują, wszyscy padają sobie w objęcia (rozkoszna parodia „Armageddonu”), nagle do centrum dowodzenia wpada szef technologicznego giganta komórkowego i pyk, przerywamy misję, zawracamy rakiety do domu. Koleś odkrył, że kometa wiezie na sobie tony rzadkich surowców, co nagle stwarza elitom u władzy okazję do wzbogacenia się na całym tym interesie ratowania ludzkości. Więc zamiast strzelać do komety rakietami, mamy nowy plan – wyślemy tam jakieś takie małe łaziki, które rozmieszczą pod powierzchnią komety mini ładunki nuklearne, a te następnie rozłupią jedną wielką kometę na 30 mniejszych i potem zostanie nam tylko sprowadzić te mniejsze części na Ziemię, et voilà, jesteśmy bogaci. Czy coś takiego. Muahahaha.

Twarzą nowej misji pozostaje dr Mindy, który jest w social mediach bardziej popularny, niż wszyscy inni naukowcy razem wzięci, a Kate idzie pracować do marketu i czeka na śmierć. Dr Mindy z naukowca zmienia się w celebrytę, mamy więc przy tej okazji zgłębiany motyw, jak popularność medialna korumpuje i psuje nawet najbardziej szlachetnych ludzi. Koniec końców Mindy’emu wraca rozum do głowy i gdy kometa jest już na tyle blisko, że widać ją na niebie gołym okiem, ruszają razem z Kate w trasę, by ludziom uświadomić, co się dzieje. Równocześnie w trasę rusza pani prezydent, by gawiedź uspokajać i zaprzeczać wszystkiemu, co mówią tamci. Wygląda to jak normalna kampania wyborcza, z wiecami, transparentami i przemówieniami, gdzie jedni nawołują do ludzi „patrzcie w górę”, a drudzy „nie patrzcie w górę”. Sama misja kończy się rzecz jasna spektakularnym failem, no bo inaczej morału by nie było, kometa przypierdziela w Ziemię, a elity oczywiście w ostatniej chwili ewakuują się zbudowanym w tajemnicy statkiem kosmicznym dla VIPów. Kasa kasą, ale plan B trzeba mieć. Kolejny klasyk.

Przyznam jeszcze na marginesie, że moją ocenę filmu często potrafią podbić zupełne drobiazgi. Takie, jak ja to nazywam, „smaczki”, które nie są niezbędne z fabularnego punktu widzenia, ale dodają tego czegoś, że myślisz sobie: o kurka, ale fajnie to autor wymyślił. Jak na przykład scena, kiedy Kate z dokładnością co do sekundy podaje za ile kometa w nas uderzy, a gdy dr Mindy pyta jak ona to obliczyła tak na poczekaniu, Kate odpowiada, że wpisała moment uderzenia w apce, która pokazuje ile czasu zostało jej do końca diety. Hilarious. Mogła użyć jakiejkolwiek aplikacji do odmierzania czasu, jest ich miliard. Ale fakt, że wykorzystała aplikację dla odchudzających się, czyni nagle tę scenę sto razy lepszą. Kolejny pstryczek w nos społeczeństwu ogarniętemu obsesją na punkcie wyglądu.

Hitem wszystkich smaczków są przekąski w Białym Domu. Gdy dr Mindy i Kate pierwszy raz przychodzą do Białego Domu i czekają całymi godzinami aż pani prezydent łaskawie ich przyjmie na audiencję, towarzyszący im generał przynosi przekąski i bierze od nich za nie kasę. Ileś godzin później (pani prezydent była tego dnia zbyt zajęta, by zajmować się końcem świata) Kate idzie znów szukać czegoś do żarcia i pyta jakiejś napotkanej kobiety, gdzie ma za to zapłacić. A kobita mówi: „przekąski są za darmo, przecież to Biały Dom”. Muahahaha. Padłam. Kate przeżywa sprawę tych przekąsek, nie przesadzam, przez cały film. Mówi o tym każdemu i próbuje rozkminić, dlaczego u licha generał jednego z największych mocarstw na świecie, taka szycha, skasował od nich po 10 dolców za darmowe chrupki i wodę. Genialne. Nie ma to nic wspólnego z tym co się dzieje, a jednak w jakiś dziwny sposób idealnie się wpisuje w całość. I siłą rzeczy zaczyna to nas równie mocno nurtować – po co? Co on chciał tym osiągnąć? Brakowało mu do flaszki, czy co?

„Nie patrz w górę” jest mało subtelną satyrą rzeczywistości w jakiej żyjemy. Tego, jak ludzie mają wyprane mózgi, z jednej strony przez media, a z drugiej przez polityków. Tego, jak opinie celebrytów, przeinaczanie faktów pod aktualne ideologie, wszechobecna dezinformacja, wypierają słowa prawdziwych ekspertów. Do katastrofy ostatecznie doprowadza skorumpowana i zaślepiona bogactwem władza, do spółki z korporacyjnymi szumowinami, którzy tak naprawdę dzierżą w łapach prawdziwą władzę, sterując marionetkami-politykami jak im się podoba. Zwykłym ludziom pozostaje tylko biernie czekać, a jedynym ich grzechem jest to, że dali się oszukać. Smutna prawda jest jednak taka, że nawet ci, co się nie dali oszukać i próbują stawiać opór, od początku szanse mają zerowe.

Zaskakującego ani odkrywczego nic tu nie ma, żeby się człowiek za głowę łapał w nagłym objawieniu. Ale to, że jakiś problem jest dla wszystkich oczywisty, nie oznacza, że przestaje on istnieć. I sam fakt, że „tak po prostu jest” nie zwalnia nas z refleksji i przeciwdziałania negatywnym zjawiskom. Śmieszy mnie więc zarzut pod adresem filmu McKaya, że nie ma się tu czym zachwycać, bo przecież wszyscy już to wszystko wiedzą i odpowiadam: wiedzą, ale nic z tym nie robią, dalej siedzą w fotelach i chłoną całą tę sieczkę. McKay COŚ przynajmniej zrobił. A mianowicie zrobił film. Film, który się świetnie ogląda, a obsadę ma z cyklu: kto tu nie gra? Leonardo DiCaprio, Jennifer Lawrence, Meryl Streep, Cate Blanchett, Mark Rylance, Jonah Hill, Tyler Perry, Rob Morgan, Melanie Lynskey, Timothée Chalamet, Ron Perlman, Ariana Grande, Scott Mescudi. No jest moc. A przekaz, mimo że nie przełomowy, jest po prostu trafny. Bardzo wyczekiwałam nowego filmu Adama McKaya. Czy się zawiodłam? Nie. „Vice” i fenomenalne „Big Short” były co prawda lepsze, ale „Nie patrz w górę” nadal jest kawałkiem dobrego kina i mnie się bardziej podoba niż te nudziarstwa, nad którymi wszyscy na wyścigi pieją z zachwytu. Sorry not sorry.