Plus / minus
Artysta filmowiec
Z małego ekranu
Tematycznie
Migawki filmowe
Jak to się robi?
Minikino
Na melodię...
Na deskach
Różne

Plus / minus
Artysta filmowiec
Z małego ekranu
Tematycznie
Migawki filmowe
Jak to się robi?
Minikino
Na melodię…
Na deskach
Różne
Plus / minus
Artysta filmowiec
Z małego ekranu
Tematycznie
Migawki filmowe
Jak to się robi?
Minikino
Na melodię…
Na deskach
Różne

Plus / minus: „Free Guy”

Ryan Reynolds to wciąż Ryan Reynolds. Jeśli chcecie wiedzieć, czy jeszcze mi się to nie znudziło, odpowiedź brzmi: NIE. Jest tak trochę, że jak mu ruszyła z kopyta mega kariera oraz idąca za nią mega popularność, wyspecjalizował się w pewnym typie ról komediowych, które są zasadniczo do siebie podobne. Gra w tym swoim specyficznym stylu, z pewną dozą autoironii i fantastycznym dystansem do samego siebie, z tymi oczkami i gestami – na pewno wiecie co mam na myśli, bo to po prostu widać od razu. Można by przypuszczać, że przy którymś takim filmie zacznie człowiek odczuwać przesyt i pomyśli sobie „no niech ten Ryan Reynolds zagra w końcu coś innego”, ale w moim przypadku ten moment jeszcze nie nadszedł i wygląda na to, że nieprędko to nastąpi. Czemu? Bo mnie ten koleś cholernie rozśmiesza. Jego poczucie humoru mi tak bardzo pasuje, że stał się dla mnie niezawodnym remedium na doła i jak tylko gdzieś widzę jego gębę, to mi się od razu ryj śmieje. Dobra, tyle obowiązkowego komentarza w temacie, czemu Ryan Reynolds jest zapylisty, a teraz: „Free Guy”.

Ale żeśmy się z mężulem uśmiali! Do dziś nas brzuchy bolą. Ale po kolei. (Fabuła podąża tu dość oczywistym szlakiem, więc nie wiem, czy da się coś zdradzić, ale na wszelki wypadek – spoiler alert!). Facet o imieniu… Facet jest pracownikiem banku w najlepszym mieście na świecie, Free City. Codziennie budzi się z uśmiechem, wita złotą rybkę, zakłada te same ciuchy co zawsze i w radosnych podskokach udaje się do pracy, popijając średnią z mlekiem i podwójnym cukrem. W pracy połowę czasu spędza na życzeniu wszystkim klientom ŚWIETNEGO dnia, a drugą połowę na leżeniu na podłodze i przeczekiwaniu kolejnych napadów rabunkowych razem ze swoim najlepszym kumplem o imieniu… Kumpel. Wszystko to napawa go wielką radością, a jedynym czego jeszcze w życiu pragnie, jest odnalezienie swojej drugiej połówki. I nagle – BUM. Mija ją na ulicy. Dziewczynę swoich marzeń. Jest tylko jeden problem. Dziewczyna jego marzeń nosi OKULARY.

Ludzie w okularach to bohaterowie. Chodzą na misje, mają kupę hajsu i fajne ciuchy, ogólnie rzecz biorąc nie zawracają sobie głowy szarakami typu Facet. Więc Facet postanawia zdobyć sobie parę okularów, celem zaimponowania swojej wybrance, i wtedy zaczyna się akcja. W okularach Facet widzi rzeczy, których wcześniej tam nie było, zbiera tajemniczą kasę pływającą w powietrzu, zaczyna go gonić policja, biedny Facet nic nie kuma z tego co się dzieje. Ale to nic, bo w końcu może pogadać z dziewczyną swoich marzeń. Która go spuszcza na drzewo i każe nie wracać przed osiągnięciem setnego levelu. Facet nie chce jednak nikogo krzywdzić, zabijać ludzi, napadać na banki i takie tam, więc staje się zupełnie nowym typem bohatera Free City – gromadzi kolejne poziomy (i to w rekordowym tempie) robiąc wyłącznie dobre uczynki.

Akcja dzieje się w grze komputerowej, obviously. Jak nietrudno się domyślić, kolesie w okularach to gracze, a cała reszta, w tym rzecz jasna Facet, to bohaterowie niezależni (NPC), czyli postaci w tle, w które w przypadku fabularnych gier komputerowych wciela się po prostu komputer. Tacy, wiecie, statyści, którzy mają określone role i powiedzonka do wygłoszenia, i na tym ich zadanie się kończy. Tyle że w przypadku Free City coś poszło nie tak i nagle nasz Facet przedzierzgnął się w gracza. Podejmuje własne decyzje i działania, zupełnie przez nikogo nie kierowany. Pełnowymiarowa sztuczna inteligencja.

Ma to oczywiście związek z tym, co dzieje się poza grą. Ukochana naszego uroczego Faceta to tak naprawdę Millie, która w grze szuka dowodów, że twórca Free City ją oszukał, ukradł jej kod i zamieścił go w grze. To ona właśnie, oraz jej uroczy wspólnik Keys, są odpowiedzialni za kod, który powołał do życia Faceta. Zaczyna się wyścig z czasem, gdyż na dniach ma mieć premierę druga część gry, która okazuje się być niekompatybilna z „jedynką”, co oznacza, że wszystko co tam było, zostanie wykasowane, w tym również Facet z jego sztuczną inteligencją.

Cała ta wybuchowa otoczka, pościgi, strzelanki, pojedynki – wszystko to jest, nie będę ukrywać, czadowe. I sprawia, że film jest pierwszorzędną rozrywką. Pod tym wszystkim kryje się jednak zaskakująca głębia. Począwszy od tego, że Facet nie najlepiej przyjmuje wiadomość, że nie jest prawdziwy.

Egzystencjalny kryzys pomaga mu przezwyciężyć Kumpel, który uświadamia mu, że to tak naprawdę nie ma znaczenia, czy jest prawdziwy czy nie. Może on sam nie jest prawdziwy, ale to co przeżywa, czuje, ta chwila, kiedy sobie siedzą razem i rozmawiają – to JEST prawdziwe. Dla nich to jest jak najbardziej prawdziwe, niezależnie od tego, czy są zbiorem zer i jedynek w grze komputerowej, czy ludźmi z krwi i kości w prawdziwym świecie. To uświadomienie daje Facetowi mobilizację, by próbować uratować Free City, a w konsekwencji prowadzi też do rewolucji wśród wszystkich „enpeców”. Pod wpływem Faceta również oni odkrywają, że nie chcą tkwić dłużej w ciasnych ramach scenariusza gry. Nie chcą, by do nich wiecznie strzelano, dźgano i bito. Ekspedientka z kawiarni chce podawać coś więcej niż „średnią z mlekiem i podwójnym cukrem” (na przykład, o zgrozo, cappuccino), ofiara wiecznych napadów na bank nie chce już dłużej trzymać rąk w górze, a pani od kotów nie chce już gubić codziennie swoich zwierzaków i latać za nimi po ulicach. No i mamy strajk. Niezależni bohaterowie odkrywają, że mogą robić co chcą i być kim chcą.

Można to potraktować jako ciekawy zalążek do przemyśleń iście filozoficzno-moralnej natury. Czy fakt, że jakaś postać w grze nie jest prawdziwa oznacza, że mogę strzelić jej w łeb i mój uczynek nie może być oceniony jako moralnie zły, nawet jeśli nie był to żaden zombie, tylko jakiś Joe ze spożywczaka? Szczególnie znamienny na tym tle wydaje się taki szczegół, że ze wszystkich graczy tylko Facet, nie będący nawet żywym człowiekiem, wpadł na to, żeby zdobywać kolejne poziomy dobrymi uczynkami. Wiem, że celem było pewne wyolbrzymienie i wyśmianie takich tępych strzelanek, ale fakt jest faktem, że gry takie są niesamowicie popularne.

Jeśli chodzi o obsadę – nie ma tutaj słabszego ogniwa. Ryan Reynolds, wiadomka. Jodie Comer z wdziękiem przeskakuje między twardzielką z gry, a uroczą Millie w prawdziwym życiu. Joe Keery (Steve ze „Stranger Things”) razem ze swoją czupryną dotrzymuje im dzielnie kroku, a Lil Rel Howery jako Kumpel (bo wiadomo, że kumple zawsze muszą być niscy, przy kości i najlepiej czarnoskórzy) okazuje się czymś ciut więcej niż śmiesznym dodatkiem. No i oczywiście świetny Taika Waititi w roli karykaturalnego czarnego charakteru, Antwana („sikłel”, muahahaha).

„Free Guy” jest super. Humor i akcja w dobrych proporcjach – autentycznie śmieszny i nie przesadzony. Obsada, po której widać, że dobrze się bawi i sprawia, że i my się dobrze bawimy. A do tego ciekawe przesłanie, które wcale nie psuje zabawy i nie uderzając w przesadnie poważne tony, dodaje filmowi tego czegoś, co czyni go czymś więcej niż pusta rozrywka. I want more.