Dwie wspaniałe aktorki w filmie, który nie dorósł do oczekiwań. „Amonit”. Miała być piękna historia miłosna, ale niestety nie zrobiła na mnie wrażenia prawdziwej. I nie jest tu winna relacja między bohaterkami jako taka, lecz one same.
Zbliżenia cielesne pomiędzy Mary i Charlotte są bardzo wiarygodne, czuć w tym rzeczywiście pasję i namiętność. Ale mnie to nie wystarczy, bo nie czułam między nimi więzi duchowej. Nie jestem fanką „przegadanych” filmów, ale tu było za mało rozmów, a za dużo gapienia się w przestrzeń melancholijnym wzrokiem. Uwierzyłam w fizyczny pociąg, ale nie w miłość, niestety. Co więcej, pociąg ten zrodził się moim zdaniem z głębokiej samotności obu kobiet. Mary jest niesamowicie wycofana, sprawia wrażenie aspołecznej. Zakopana w swoich skamielinach, nie bardzo wie jak zachować się w towarzystwie i nie potrafi z nikim normalnie rozmawiać. Charlotte z kolei cierpi po stracie dziecka, a bezradny mąż idzie na łatwiznę i zostawia pogrążoną w bólu i żałobie żonę nad morzem, pod opieką aspołecznej Mary.
Sęk w tym, że bohaterki nie są dobrze nakreślone każda z osobna i bardzo mi było ciężko zacząć się ich losem przejmować. Mary jest po prostu nieprzyjemna. Zimna, gburliwa, niemiła dla wszystkich i to w dodatku zupełnie bez powodu, nawet wobec ludzi, którzy okazują jej wielki szacunek. O jej życiu dowiadujemy się w sumie bardzo niewiele – całą jej osobę wypełniają te nieszczęsne skamieliny. A, no i ma za sobą nieudany związek z jedną z pań z miasteczka. Naprawdę niełatwo ją polubić, skoro tak niewiele mówi i patrzy na wszystkich morderczym wzrokiem. O Charlotte wiemy równie mało, cała jej postać zamyka się w żałobie po utraconym dziecku. Nie wiemy kim naprawdę jest jako osoba. Na końcu filmu wygłasza zdanie, że nie chce wrócić do życia jakie miała przed poznaniem Mary, ale nic o tym życiu nie wiemy, oprócz tego, że jest żoną jakiegoś dżentelmena i lubi muzykę. Jednowymiarowe – oto jest słowo, które mi tu pasuje.
Właśnie z tego powodu, że ich postacie są tak słabo zarysowane, cały związek tych dwóch kobiet wydawał mi się sprowadzać wyłącznie do potrzeby fizycznej bliskości z drugim człowiekiem. A dla mnie to trochę mało.