Są takie momenty, kiedy bardzo się cieszę, że żyję w małej zaściankowej Polsce, do której nie dotarły (jeszcze) z pełną mocą wydumane problemy cywilizowanego świata. To jest jeden z takich momentów. „What is a woman?”.
W swoim dokumentalnym filmie (dostępnym dla subskrybentów serwisu Daily Wire) konserwatywny komentator i zagorzały przeciwnik ideologii gender, Matt Walsh, przemierza Stany Zjednoczone i nie tylko, od jednego eksperta do drugiego, w poszukiwaniu odpowiedzi na pytanie: czym jest kobieta? Walsh nie sili się przy tym na wysoce intelektualne polemiki czy burzliwe kłótnie z ludźmi po lewej stronie ideologicznego sporu. Wychodzi z założenia, o czym sam wielokrotnie mówił, że zwolennikom ideologii gender wystarczy zadać kilka prostych pytań, a cała ideologia sama się zawali. Czy tak jest faktycznie?
Jeśli by oceniać wyłącznie na podstawie zaprezentowanych tutaj rozmów z rzeczonymi ekspertami: tak. Należy rzecz jasna wziąć poprawkę na fakt, że tak miało to wyglądać. Z pewnością film celowo zmontowano w taki sposób, żeby genderowi specjaliści wyglądali jak banda oszołomów. Trzeba jednak Walshowi przyznać, że w czasie wywiadów zachowuje zimną krew (jak zresztą w czasie wszystkich swoich wystąpień i programów). W imię zasady: pozwólmy im gadać, a sami się pogrążą. Efekt czasem jest komiczny, a czasem trochę przerażający.
Dlaczego o tym piszę? Bo jak się okazuje Stany Zjednoczone to rypnięty kraj. Dawno już nie jest nowością teza, że płeć biologiczna i tożsamość płciowa to dwie zupełnie różnie i niezwiązane ze sobą rzeczy. Okazuje się jednak, że prawidłowa terminologia zaszła już dalej. Dziś płeć biologiczna nie jest już bezspornym faktem o człowieku, który co prawda może się nie podobać, ale jest tym niemniej faktem. Nie nie, teraz się okazuje, że płeć biologiczna jest „przypisywana”. Przez lekarza. Po porodzie. Na podstawie cech zewnętrznych dziecka. Innymi słowy, gdy niczym w holyłudzkim filmie lekarz wyciąga płaczące dziecko spomiędzy nóg jego matki i mówi „it’s a boy!”, nie stwierdza on zwyczajnego faktu, że urodził się chłopiec, lecz „przypisuje” mu płeć. Co jest oczywiście bardzo bardzo złe. No bo przecież skąd ten lekarz wie, kim to dziecko jest tak naprawdę? Może w istocie jest dziewczynką? Albo osobą niebinarną? Albo jeszcze czymś innym? Prawidłowym zachowaniem byłoby niezabieranie w tej sprawie głosu, a rodzice powinni się wstrzymać kilka lat, aż dziecko zacznie mówić i wtedy samo powie jakiej jest płci.
Nie neguję istnienia dysforii płciowej. Z całego serca współczuję osobom cierpiącym na dysforię. Nie mam pojęcia, jak to jest odczuwać non stop dyskomfort i nienawiść do własnego ciała. Problem jednak w tym, że jeśli wierzyć raportom takim jak „What is a woman?”, obecnie dysforię płciową na postępowym Zachodzie diagnozuje się w alarmująco wysokiej ilości przypadków wyłącznie na podstawie tego, że dzieciak przychodzi i mówi: mam dysforię. Lekarz mu potakuje, bo skoro dzieciak tak „czuje” to znaczy, że na bank tak jest, a rodzicom absolutnie nie wolno zaprotestować, bo to, again, byłoby bardzo bardzo złe, wpędziłoby dziecko w depresję, która najpewniej zakończy się samobójstwem. I rusza machina afirmacji płci, pompuje się dzieciom hormony i blokery dojrzewania, wysyła na operacje korekty płci, wykonuje się na nieletnich mastektomię, histerektomię, orchidektomię i różne inne skomplikowane rzeczy. Oczywiście nikt nie ma pojęcia, jakie to wszystko będzie miało implikacje dla ich zdrowia w przyszłości, ale wszyscy i tak wpierają nam, że wszelkie procedury są całkowicie bezpieczne, odwracalne i w ogóle o co ten cały dramat. Terapia? Pfff. Po co? Przecież to dziecko „czuje”. A jak czuje to wie.
Skleja wam się to? Bo mnie wcale. Wszak podobno tradycyjnie pojmowana płeć nie istnieje? Jest jedynie „przypisywana” na podstawie przestarzałych, nietolerancyjnych poglądów i uprzedzeń. Jak można jednocześnie twierdzić, że płeć to tylko „konstrukt społeczny”, sprawa całkowicie płynna, zmienna i panuje w tej kwestii totalna dowolność, i w tym samym czasie twierdzić również, że te wszystkie ceregiele z operacjami i pompowaniem sobie w ciało chemikaliów są absolutnie niezbędne dla życia i zdrowia psychicznego tych młodych ludzi? No to ta płeć istnieje w końcu czy nie? Bo jeśli dla życia dziecka niezbędna jest mu zmiana płci, to znaczy, że jakaś płeć jednak faktycznie jest. Tymczasem oni uparcie twierdzą, że nie ma. Więc o co tu chodzi? Cóż, chodzi o to co zawsze. Czyli o to, że ktoś musi na tym wszystkim zarobić. Jeden „przypadek” generuje dla przemysłu farmaceutycznego ponad milion dolców zysku, sama operacja kosztuje kilkadziesiąt tysięcy, ma ktoś jeszcze jakieś wątpliwości? Dlatego właśnie targetowane są teraz głównie dzieciaki. Bo im jest łatwiej wmówić różne rzeczy i żerować na ich dezorientacji.
Żyjemy najwyraźniej w świecie, gdzie rozmaite wzajemnie sprzeczne twierdzenia mogą jednocześnie być prawdziwe i płeć jednocześnie istnieje i nie istnieje. Ale to jeszcze nic. Okazuje się również, że żyjemy w świecie, gdzie wszystko może oznaczać wszystko, a zatem nic nie oznacza niczego. Bo wracając do meritum filmu – udaje nam się w końcu dowiedzieć, czym właściwie jest kobieta? Otóż nie bardzo.
Pośród bełkotu ekspertów z dziedziny ideologii gender daje się wysnuć wniosek, że „kobieta” to taki termin-parasol, który dla każdego osobnika identyfikującego się z tym słowem może oznaczać coś innego. I w zależności od tego, którą kobietę zapytasz, bycie kobietą może dla niej oznaczać coś innego niż dla jakiejś innej kobiety. Nie-kobiet zaś w ogóle nie należy pytać o to, czym jest kobieta. Bo nie-kobiety nie są kobietami, a zatem skąd mogą wiedzieć, czym jest kobieta? Najlepsza definicja kobiety, na jaką to środowisko stać, brzmi: „kobieta = każdy, kto identyfikuje się jako kobieta”…
…
A no skoro tak, to wszystko jasne. Dyplomowani specjaliści gender studies najwyraźniej nie wiedzą, że błędne koło w definiowaniu jest błędem logicznym i nie wolno definiować słowa za pomocą tego samego słowa. Ale dobra, details. Nawet jeśli założymy, że można tak zrobić, to i tak w ten sposób skonstruowana definicja pociąga za sobą logiczne implikacje, z których zadowoleni bardzo z siebie propagatorzy ideologii gender nie zdają sobie chyba sprawy.
Jeśli kobietą jest każdy, kto identyfikuje się jako kobieta, to znaczy że identyfikuje się z czym konkretnie? Może jestem szalona, ale na logikę wydaje mi się, że aby móc „identyfikować się” z czymś, musi istnieć jakiś zestaw cech, które to coś charakteryzują, tak? Żebym na ich podstawie mogła stwierdzić, czy jestem tym czymś czy nie. Sorry ludziska, nie ma ucieczki, musicie wymyślić coś lepszego, bo ta wasza definicja nadal nie załatwia sprawy.
Dysforia płciowa to bardzo prawdziwa i okropna rzecz. Niestety jednak wygląda na to, że dużo rzadsza niż usiłuje nam się dziś wpierać. Osoby trans to w przeważającej większości inteligentni, zdroworozsądkowi ludzie, dla których mam ogromny szacunek. Którzy nie opowiadają głupot w stylu „trans-kobiety są kobietami” i nie udają, że płeć to jakiś mit. Niestety najgłośniej krzyczą ci, którym rozum gdzieś po drodze zaginął i teraz ze zwykłej głupoty lub ignorancji promują faszerowanie dzieciaków eksperymentalną terapią hormonalną i okaleczanie zdrowych młodych ciał. Albo, co jeszcze gorsze, robią to, ponieważ mają w tym jakiś interes.
To, do czego praktycznie rzecz biorąc zmuszane są zagubione dzieciaki przekracza ludzkie pojęcie. Ludzie za to odpowiedzialni będą się smażyć w piekle. Na koniec chciałabym jednak powiedzieć o jeszcze jednym aspekcie, który w szczególny sposób uderza w kobiety. No bo wiecie, trans-kobiety są kobietami. Więc razem z szacunkiem dla wybranych zaimków, żądają również zrobienia im miejsca w kobiecych przestrzeniach. Jak publiczne toalety na przykład. Albo szatnie. Albo zawody sportowe kobiet. Efekt? Mamy kolesia (aktora, dodam), który twierdzi, że jest kobietą, przebiera się w sukieneczki i używając wszelkich możliwych stereotypów wyśmiewa i parodiuje prawdziwe kobiety, po czym dostaje za to kontrakty reklamowe i zaproszenia do Białego Domu. Bez pardonu sprowadza kobiecość do skłonności do histerii, wydawania majątku na ciuchy, irracjonalnego strachu przed robakami i idiotycznego biegania w szpilkach po trawie, a potem dostaje grubą kasę za to, że mnie parodiuje i obraża. Dostaje kasę za to, że w kretyński, prostacki sposób reklamuje staniki sportowe dla kobiet… Albo tampony… Człowiek, który nie ma biustu, nie uprawia sportu, a tamponów nie potrzebuje i nie używa. Mamy również „pływaczkę” z ciałem bardzo niezaprzeczalnie męskim, zdobywającą medale, bijącą rekordy i zostawiającą daleko w tyle biologiczne kobiety.
Mamy gwałty na młodych dziewczynach w szkolnych szatniach… Popełniane przez rzekomo inne „dziewczyny”. Nie można powiedzieć, że to wszystko nie jest ok, bo przykleją ci łatkę transfoba. Osoby trans są aktualnie najbardziej uprzywilejowaną grupą na świecie (choć oczywiście sami do upadłego będą twierdzić, że są najbardziej prześladowani). Kobiety się wymazuje, redukuje do idiotycznych i obelżywych określeń typu „osoba miesiączkująca” (słowo daję, jeśli ktoś kiedykolwiek mnie tak nazwie, albo powie o mnie per cis-kobieta, dostanie ode mnie do damsku z liścia). Nasze uczucia i nasze poczucie dyskryminacji są nieważne, mamy się dostosować i tyle. I wszystko to w imię inkluzywności, równości i różnorodności, tolerancji, praw mniejszości i innych tam jeszcze szlachetnych sloganów. Ja pierniczę, co się dzieje z tym światem?
P.s. To swoją drogą znamienne, że cała ta wojna o prawa trans-osób zdaje się toczyć tylko w jednym kierunku, z męskiego na żeński. Jakoś nikt nigdzie nie trąbi o przypadkach trans-mężczyzn, którzy pchaliby się do męskich kibli albo chcieli się z biologicznymi mężczyznami ścigać o medale i robili wszędzie w mediach awanturę o to, że się im tego zabrania. Hmmmm, ciekawe czemu? Powiem tylko tyle – jeśli feministkom się wydaje, że zamordowały patriarchat, to są w błędzie. Ma się on całkiem dobrze, tylko ewoluował do nowej formy. Bo oto dzisiaj okazuje się, że mężczyzna jest lepszą kobietą niż kobieta.