Plus / minus
Artysta filmowiec
Z małego ekranu
Tematycznie
Migawki filmowe
Jak to się robi?
Minikino
Na melodię...
Na deskach
Różne

Plus / minus
Artysta filmowiec
Z małego ekranu
Tematycznie
Migawki filmowe
Jak to się robi?
Minikino
Na melodię…
Na deskach
Różne
Plus / minus
Artysta filmowiec
Z małego ekranu
Tematycznie
Migawki filmowe
Jak to się robi?
Minikino
Na melodię…
Na deskach
Różne

Z małego ekranu: „Wednesday”

Dobra, przydałoby się coś napisać. Człowiek wraca do pracy zawodowej po 4 latach „urlopu” z dzieckiem i nagle nie ma czasu pisać. Who knew? Ale cośtam się jednak ogląda przez cały ten czas, więc pora uruchomić mobilizację. Na początek ostatni hit Netfliksa, czyli „Wednesday”.

Mówi się o tej produkcji per „Wednesday” Tima Burtona, ale oficjalnymi twórcami i głównymi scenarzystami są Alfred Gough i Miles Millar. Sam Burton, którego rzeczywiście tutaj „czuć”, jest jego producentem wykonawczym, wyreżyserował również połowę odcinków. Wiadomo jednak, że nazwisko Burtona przyciągnie masę ludzi, no więc sami wiecie… „Wednesday” Tima Burtona. Szał ogarnął cały świat na punkcie „Wednesday”, zatem istnieje spora szansa, że już i tak wszyscy widzieliście. Ale gdyby jednak nie, to wiadomka, że na Guciu będą spoilery. You have been warned.

Wednesday Addams (z Rodziny Addamsów, obviously) wpada w kłopoty w szkole, gdy dręczycielom swojego młodszego brata wrzuca do basenu ławicę piranii, co kończy się krwawą jatką, okaleczeniem męskich części ciała i takie tam. W efekcie Morticia i Gomez Addamsowie przenoszą swą „małą chmurę burzową” do szkoły dla dzieci, ekhm, niezwykłych. Wiecie, wilkołaki, wampiry, syreny, gorgony, rozmaite odmiany medium itp. I nasza Wednesday. Niezwykła pod każdym względem. Piekielnie inteligentna, cyniczna i wredna maksymalnie, z ewidentnym kompleksem wyższości – uważa się za nieomylną i lepszą od wszystkich wokół (a nawet jak się pomyli albo zrobi coś źle, to żadnego „przepraszam” nie uświadczysz), ogólnie rzecz biorąc wyjątkowo antypatyczna osóbka. Oprócz ogólnej specyficzności jej „nadprzyrodzoność” objawia się wizjami. Czasem tego co było, czasem tego, co dopiero ma się wydarzyć, miejcie jednak pewność, że zawsze będzie to coś makabrycznego.

Przed pobytem w Akademii Nevermore Wednesday broni się rękami i nogami, ledwo przyjeżdża, a już planuje ucieczkę – wszystko po to, aby absolutnie nigdy przenigdy nie zamienić się w swoją matkę (napięte relacje matki z córką są tu wałkowane bez końca). Jednak uroczo koszmarne miasteczko Jericho wychodzi naprzeciw zarówno makabrycznym, jak i detektywistycznym ciągotom Wednesday, bo oto okazuje się, że w okolicy grasuje potwór brutalnie rozszarpujący niewinnych ludzi. Więc naturalnie któż może go wytropić i powstrzymać, jeśli nie nieomylna i wspaniała panna Addams?

Socjalizowanie się w nowym miejscu Wednesday zupełnie nie wychodzi. Już na wstępie wszczyna konflikt ze szkolną królową, z dyrektorką również kompletnie nie umie się dogadać, skutecznie załazi za skórę lokalnym organom ścigania, spuszcza łomot grupie łobuzów, z których jeden jest, tak się składa, synem burmistrza. Nie żeby samej Wednesday w ogóle na tym zależało, ale nawiązywanie przyjaźni idzie jej słabo. Z paroma wyjątkami.

Enid, współlokatorka Wednesday, wesoła, rozgadana, pstrokata, kolorowa, absolutnie urocza i kochana dziewczyna z zamiłowaniem do ploteczek (słowem: totalne przeciwieństwo samej Wednesday), z jakiegoś niezrozumiałego powodu postanawia, że od teraz będą najlepsiejszymi psiapsiółkami i aktywna złośliwość Wednesday w nią skierowana bynajmniej jej nie zraża. Go, Enid!

Eugene, będący łatwym celem dla różnych dręczycieli, również z jakiegoś powodu z miejsca uznaje Wednesday za swoją kumpelę i wychodzi mu to deczko lepiej, jako że staje się dla niej kimś w rodzaju substytutu młodszego brata. Niestety Eugene spędza kupę czasu nieprzytomny w szpitalu, ale na koniec sezonu ma swoją wielką chwilę chwały, więc: go, Eugene!

Podły charakter Wednesday zdaje się przyciągać również facetów, bo ledwo się pojawia, a już dwóch leży u jej stóp. Obu traktuje jednak głównie jako potencjalne źródła informacji, bo łażenie z chłopakiem za rączkę zupełnie nie leży w sferze jej zainteresowań. Tym niemniej stosunki w naszym trójkącie miłosnym są cały czas napięte, szczególnie gdy jeden z absztyfikantów Wednesday zostaje przez nią niesłusznie oskarżony o bycie potworem, a drugi… faktycznie okazuje się nim być. Oh, well.

Serial jest bardzo dobry. Wciąga, jest świetnie zrobiony, świetnie zagrany, bardzo klimatyczny, trochę straszny, trochę śmieszny, umilił nam czas fantastycznie przez kilka wieczorów. Skierowany głównie chyba do młodszej widowni, ale nie ma tu przesadnej nastolatkowej tandety, więc można spokojnie oglądać.

Na czele obsady znajduje się cudowna Jenna Ortega, która okazała się rewelacyjną Wednesday. Partnerujący jej młodzi aktorzy również zdają egzamin. A dokładając do tego takie nazwiska jak Gwendoline Christie, zjawiskowa w roli dyrektor Weems, Christina Ricci, którą udało się zaangażować do ważnej drugoplanowej roli, czy gościnne występy Catherine Zety-Jones i Luisa Guzmána w rolach Morticii i Gomeza, serial pod względem aktorskim naprawdę imponująco się prezentuje.

Na koniec, żeby nie było tak całkiem słodko, jedna refleksja. Gdybym miała wskazać jakieś wady, „Wednesday” jest kolejnym dowodem na to, że od poprawności politycznej w mainstreamie nie da się już uciec. Nie ucieknie przed nią nawet Tim Burton. Checklistę mamy kompletną: jest potępienie patriarchatu, nietolerancji, rasizmu, kolonializmu, niewolnictwa i czego tam jeszcze chcecie. Generalnie wygląda to tak, jakby Netflix (nie tylko Netflix zresztą, aktualnie wszystkie media wyglądają podobnie) przesyłał twórcom produkcji listę zbrodni przeciw ludzkości i mówił: „róbcie co chcecie, ale macie te rzeczy jakoś wpleść w historię, nawet jeśli nie do końca do niej pasują”. W efekcie mamy te rzucane od czasu do czasu komenty bohaterów, odhaczające kolejne punkty z checklisty poprawnościowej. Czasem wkomponowują się nieźle, a czasem tak bardzo widać, że zostały wepchnięte na siłę, że aż uszy bolą. Na szczęście dla „Wednesday”, ich nagromadzenie i walenie widzom po głowach w tej konkretnej produkcji zostało ograniczone do strawnej ilości, więc na jakość w mojej ocenie to nie wpływa.

Znamienne jest to jednak bardzo, co wyprawiają teraz wszystkie mainstreamowe media, streamingowcy i wytwórnie filmowe. Chęć przypodobania się bardzo głośno krzyczącym grupom, które jednak, nie ma się co oszukiwać, nie odzwierciedlają upodobań masowej widowni względem rozrywki, doprowadza do jakichś zupełnie absurdalnych efektów. Królujący obecnie trend feminizowania wszystkiego sprawia, że jakąkolwiek nową produkcję byście sobie włączyli, będziecie mieć w niej najprawdopodobniej nie jedną girlbosskę, ale całe ich stado, a wszyscy faceci będą zepchnięci na margines, nie będą mieli nic do roboty lub okażą się niekompetentni we wszystkim co robią, albo po prostu okażą się podłymi draniami, którym trzeba skopać tyłki. I powiem wam szczerze, że nawet mnie, jako ogólnie rzecz biorąc feministkę, zaczyna to już ogromnie męczyć. Bo na początku, jak jeszcze względna równowaga była zachowywana, to miło było, że laski jakieś takie fajniejsze się zrobiły w tych filmach, że nie tylko same damy w opresji, tylko porządne bohaterki, którymi chciało się być jak się dorośnie. Ale teraz osiągnęło to już taką skalę przesadyzmu w przeciwnym kierunku, że wszystkie te babki zaczynają wyglądać jak odbite na kserokopiarce. Mają się zachowywać jak faceci, bo każdy przejaw kobiecych cech jest be, facetów tymczasem spycha się gdzieś pod ściany i czasem to nawet nie wiadomo, po co oni w ogóle tam są. „Wednesday”, mimo silnej feminizacji, udaje się nie osiągnąć absurdu totalnego, a bohaterki są przynajmniej ciekawe, więc… gratki, jak sądzę…?

I na finał śmiesznostka – jakim cudem serial tak poprawny politycznie mógłby wzbudzić w jakimkolwiek środowisku jakiekolwiek kontrowersje? Ano mógł, jak się okazuje, co jest tylko kolejnym dowodem na to, że nie ma takiego rekordu absurdu, którego opresjonowanym środowiskom mniejszościowym nie udałoby się pobić. Otóż nie wiem, czy wiecie, ale Tim Burton jest RASISTĄ. Dlaczego? Jakże to? Ponieważ, moi drodzy, WSZYSCY czarni bohaterowie w jego serialu okazują się okrutnymi, znęcającymi się nad słabszymi złolami. MUAHAHAHAHAHAHA. Czytałam w życiu wiele durnot, ale ta jest doprawdy jedną z lepszych. Po pierwsze owi WSZYSCY to konkretnie dwoje (słownie: DWOJE) bohaterów, którzy, po drugie, w istocie są zupełnie całkiem spoko przyzwoitymi ludźmi, co wiedziałby każdy, kto zadał sobie trud i actually obejrzał serial. Faktycznymi złolami są same białasy. Co też nikogo nie powinno dziwić.

Koniec tego, bo mi się tu zaraz zamiast recenzji wykład polityczny zrobi. Niezależnie od wszystkich polit-poprawnościowych absurdzików „Wednesday” jest naprawdę w dechę. Ogromnie się cieszę, że będzie drugi sezon, a do pierwszego z wielką chęcią wrócę zapewne jeszcze nie raz.

PS. RĄCZKA – bezwzględnie najlepszy bohater całego serialu. Może oprócz samej Wednesday.