Plus / minus
Artysta filmowiec
Z małego ekranu
Tematycznie
Migawki filmowe
Jak to się robi?
Minikino
Na melodię...
Na deskach
Różne

Plus / minus
Artysta filmowiec
Z małego ekranu
Tematycznie
Migawki filmowe
Jak to się robi?
Minikino
Na melodię…
Na deskach
Różne
Plus / minus
Artysta filmowiec
Z małego ekranu
Tematycznie
Migawki filmowe
Jak to się robi?
Minikino
Na melodię…
Na deskach
Różne

Plus / minus: „Spencer”

Przegląd hitów z ostatnich miesięcy zaczniemy od „Spencer”, bo od czegoś trzeba zacząć, a traf chce, że tam akurat też Święta. Tyle że smutne i dołujące okrutnie. Trzeba ostrzegać o spoilerach? Pewnie tak, więc ostrzegam.

Akcja się dzieje na przestrzeni trzech dni, w czasie Bożego Narodzenia roku 1991. Brytyjska rodzina królewska spędza Święta w Sandringham House, ale niewiele z tego świętowania zobaczycie, bo cały czas będziemy podążać za księżną Dianą, która nie bardzo chce w czymkolwiek brać udział. Rodziny królewskiej prawie w ogóle tutaj nie ma. Mali William i Harry pojawiają się najczęściej, Karol ma kilka scen, królowa raz wymienia z Dianą ze dwa zdania i kilka razy piorunuje ją wzrokiem z drugiego końca pomieszczenia, i tyle. Oni wszyscy gdzieś tam są w czeluściach posiadłości i cały czas się czuje ich potępiającą obecność. Ale tak naprawdę w tym filmie jest tylko Diana.

Szumnie się to określa filmem biograficznym, ale w istocie jest to zaledwie maleńki wycinek z życia księżnej, z którego niewiele się dowiadujemy o samej Dianie. Albo może dowiadujemy się dużo, sama nie wiem. Oczywiście o Dianie wiem tyle samo co wszyscy, czyli to, co o niej pisano i mówiono. Któż tak naprawdę wie, czy jej obraz wykreowany w mediach był całkowitą prawdą? Zapewne nie był, bo media to bezduszne sępy, a w jej przypadku było to widać najlepiej. Pisząc więc o Dianie będę miała na myśli postać z filmu, a w jakim stopniu jest ona wierna tragicznie zmarłej księżnej – nie mam pojęcia.

Stwierdziłam w pierwszym odruchu, że mało się o Dianie dowiadujemy, bo jej postać tutaj to po prostu chodzący ogrom nieszczęścia. W „Spencer” dostajemy obraz osoby głęboko nieszczęśliwej, borykającej się z depresją i bulimią. Osoby, która posuwa się do samookaleczeń i ma myśli samobójcze. Osoby osaczonej z jednej strony przez rodzinę, do której weszła, a z drugiej przez media, które nie dają jej spokoju. Coraz bardziej rozpędza się w jej głowie paranoja i dręczą ją halucynacje, no wygląda to momentami na całkowite załamanie nerwowe. Na pierwszy plan nieustannie wybija się rozpacz z powodu kryzysu w małżeństwie z Karolem. Tak, Karol kolejny raz przedstawiony jest jako dupek. Czy wszystkie jej dni wypełnione były takim dramatem emocjonalnym, czy wzmagał się on wraz ze zmniejszającą się odległością oddzielającą ją od „NICH”? Trudno powiedzieć, bo tylko ten dramat widzimy. Malutkie chwile wytchnienia przychodzą, gdy Diana spędza czas z synami albo z tą swoją kumpelą garderobianą. Ale nawet te momenty naznaczone są za każdym razem głębokim smutkiem na jej twarzy. Nawet gdy się śmieje, nigdy nie jest to do końca wesołe. Żal jest jej bardzo, szczególnie, że wiemy jak jej historia się skończyła.

Film jako całość wzbudził we mnie mieszane uczucia. Prawie dwie godziny błądzimy razem z bohaterką po tym labiryncie, ścigani przez jej demony. Razem z nią czujemy terror tego miejsca, biedaczka nigdzie nie może iść, żeby zaraz jej nie szpiegował ten jakiś kamerdyner, czy kim on tam był, ten facet z przylepioną do twarzy groźną miną strażnika więziennego. Non stop ktoś wali do jej drzwi. Kotary w jej pokoju zostają w końcu zaszyte, bo cały czas je z uporem maniaka odsłania, wystawiając się na ostrzał teleskopowych aparatów paparazzi, którzy na pewno czają się gdzieś w krzakach. Uzasadniona obawa, ale te kotary są tak ciężkie, ogromne i ciemne, że klaustrofobii idzie dostać. Zimno tam jak w psiarni, bo jaśnie państwo królewskie nie raczy podkręcić ogrzewania. Bo nie. No i siedzimy tam z nią w tym depresyjnym zimnie jak w więzieniu, a jedyne przyjazne jej osoby przypominają jej na każdym kroku, że w tym domu ściany mają uszy i cokolwiek zrobi lub powie zaraz zostanie doniesione Voldemortowi. Znaczy się królowej. I wszystko byłoby dobrze, gdyby twórcy pozostali przy tych dosłownych obrazkach.

Problem się zaczyna, gdy zapuszczamy się w jakieś metaforyczno-alegoryczne rejony, które na dodatek przytłoczone zostają jeszcze bardziej halucynacjami i psychodeliczną muzyką, będącą dla mnie nie do strawienia. Walą nas po głowach metaforami do tragicznego życia Diany na każdym kroku, jakbyśmy bez tego nie byli w stanie jej tragedii pojąć. W mojej opinii jest tego tam po prostu za dużo. Najpierw strach na wróble, który z jednej strony przywołuje w niej wspomnienia o ojcu i rodzinnym domu, a z drugiej strony sterczy tam jak jakiś upiór z przeszłości. Co rusz porównuje się księżną do kolejnego biednego stworzenia: a to do pięknego bażanta, którego jedynym celem istnienia jest bycie zastrzelonym na polowaniu, a to do dzikiego konia z jakiejś durnej przypowieści. No i na to wszystko jeszcze totalna obsesja Diany na punkcie Anny Boleyn. Wiecie, taka paralela, że tamtej łeb król uciął pod fałszywym pretekstem, bo miał romans z inną i chciał sobie usunąć problem z drogi. Bądźmy szczerzy, Henryk VIII miał nierówno pod sufitem. A, no i te perły nieszczęsne, symbol niemalże przyćmiewający wszystkie symbole w dziejach świata. W każdym razie nadmiar metafor i alegorii psuje cały film. Dobra, laska ma ciężki żywot, we get it, wystarczy już!

Drugi problem jest taki, że w którymś momencie zaczęło mnie to wszystko z deczka irytować. Kretyńskie zasady i tradycje, święty protokół, którego nie wolno absolutnie złamać, sztywny harmonogram, z którego absolutnie nie wolno się wyłamać, bo inaczej świat się skończy… absurdalne takie życie musi być. Pierwszą rzeczą po przyjeździe i ostatnią przed wyjazdem jest obowiązkowe ważenie się na jakiejś antycznej wadze. Bo radość ze Świąt mierzy się według przybranej w tym czasie wagi. Tradycja taka, wręcz zabawa urocza. Dla osoby z zaburzeniami odżywiania to faktycznie ubaw kuźwa po pachy. A na górze do komnaty już wjeżdża wieszak z tysiącem strojów, każde z etykietką: to na śniadanie, to na lunch, to do kościoła, to na polowanie. I nie ma, że ci się coś nie podoba, albo że zamienisz kiecki kolejnością wedle własnego widzimisię, bo to jest niedopuszczalne, a twoja garderobiana już stoi w drzwiach posrana ze strachu, że znów wywiniesz jakiś numer i ona za to po łbie dostanie. Słuchajcie, ja totalnie rozumiem, że ktoś lubi żyć według planu i mieć wszystko pod kontrolą, no ale bez przesady. Oni to traktują jak jakąś świętość, której pogwałcenie jest niemalże ósmym grzechem głównym. Smutna prawda jest taka, że Diana po prostu się nie nadawała do surowego i sztywnego trybu życia rodziny królewskiej, i nie wytrzymywała psychicznie narzucanego jej rygoru.

Z drugiej jednakowoż strony (i tu wchodzi na scenę nieco nieczuła część mojego wywodu) nie mogłam się oprzeć momentami wrażeniu, że opór Diany, ciągłe spóźnianie się, mimo że przez cały dzień nie ma i tak nic innego do roboty, mieszanie w sukienkowym harmonogramie i te hasełka w stylu: „Oczywiście, że zasłonię zasłony. Albo nie. Zależy w jakim będę humorze” albo „Ale ta sukienka nie pasuje do mojego nastroju” – wszystko to czasem wyglądało jakby było podszyte celowym demonstrowaniem lekceważenia. Zdaję sobie sprawę, że zupełnie nie o to twórcom chodziło. Że to miała być idioto-odporna epopeja o tym, jak bardzo Diana jest tam nieszczęśliwa. Że zachowanie Diany miało jedynie dowodzić, iż ona kompletnie nie jest psychicznie w stanie stawić im czoła, więc odwleka to do ostatniej możliwej sekundy. No ale chyba nie do końca udało się to sprzedać. Wydaje mi się, że tak bardzo nam chcieli pokazać, jaka jest nieszczęśliwa i samotna, że trochę z tym przesadzili. Bo jak pięćdziesiąty raz ktoś załomotał do jej drzwi, że tam na dole już wszyscy na nią czekają, zamiast jej współczuć wyłam do ekranu: „no na litość pańską, idź już tam kobieto”. Nie wiem, może się mylę, ale to ciągłe popędzanie i wywieranie nacisku bardziej było destrukcyjne dla jej psychiki, niż gdyby tam po prostu zeszła na czas, odbębniła swoje i miała z głowy. I nikt by na nią krzywo nie patrzył chociaż raz. Ten jej dziecięcy i kuriozalny opór był totalnie antylogiczny i tylko jej jeszcze bardziej szkodził.

Z plusów warto nadmienić, że Kristen Stewart wygląda zjawiskowo. Stroje, fryzura, sposób prezentowania się – no bomba. Ona ma coś w sobie takiego, że idealnie pasuje do smutnych i melancholijnych postaci. Przyznaję z zadowoleniem, że przypadła mi do gustu jej wersja Diany, z całym tym przejmującym smutkiem, rozchwianiem psychicznym, jakąś taką dziewczęcą niewinnością i skrywaną pod tym wszystkim furią. Diana miała też dość specyficzną, acz delikatną manierę w mówieniu i to również udało się aktorce całkiem nieźle uchwycić, więc szacuneczek.

Końcówka filmu totalnie mnie kupiła na szczęście. Przepiękny montaż scen z Dianą tańczącą na korytarzach zrobił mi ciary na skórze i czuć od tego momentu, że coś się jakby zmienia. Punkt zwrotny, Diana zaczyna się powoli uwalniać, co pasowałoby do chronologii prawdziwych wydarzeń, bo w następnym roku Karol i Diana ogłosili separację. Tutaj finał jest wysoce satysfakcjonujący. Diana bezpardonowo wtrynia się na polowanie, zabiera swoje dzieciaki i pomyka z nimi do KFC, a ostatnią kieckę z harmonogramu zostawia na cholernym strachu na wróble. Miodzio.