Plus / minus
Artysta filmowiec
Z małego ekranu
Tematycznie
Migawki filmowe
Jak to się robi?
Minikino
Na melodię...
Na deskach
Różne

Plus / minus
Artysta filmowiec
Z małego ekranu
Tematycznie
Migawki filmowe
Jak to się robi?
Minikino
Na melodię…
Na deskach
Różne
Plus / minus
Artysta filmowiec
Z małego ekranu
Tematycznie
Migawki filmowe
Jak to się robi?
Minikino
Na melodię…
Na deskach
Różne

Migawki filmowe: „Wieczny singiel”

Święta, Święta i po. Ale ja jeszcze wrócę, bo zostało mi trochę do opowiedzenia z naszego przedświątecznego maratonu krismesów. Ten film miał szczęście. Pewnie podobałby nam się mniej, gdyby nie to, że dzień wcześniej oglądaliśmy „Świąteczny szok”, który tak nas zirytował, że na tym tle „Wieczny singiel” wypada milusio jak cieplutki sweterek z reniferkiem.

Też mamy tutaj wątek mniejszości seksualnych, tym razem głównym bohaterem jest gej imieniem Peter. Ma on doprawdy pecha do facetów, co jeden to gorszy mu się trafia. Najnowszy egzemplarz, którego Peter już już miał zamiar przedstawiać rodzinie, okazuje się być… żonaty. Sprawa się rypie oczywiście tuż przed Świętami, bo takie rzeczy rypią się zawsze w najmniej odpowiednim momencie. I zamiast wymarzonego faceta, Peter na Święta zabiera do rodziców swojego najlepszego przyjaciela Nicka, również geja. Swaty czas zacząć!

W normalnych warunkach byłoby to irytujące, że w tej rodzinie każdy wie najlepiej, co dla Petera jest dobre i wszyscy go na wyścigi swatają – mama z instruktorem z siłowni (notabene bardzo sympatycznym), a ojciec i siostrzenice z Nickiem. Nazywanie Petera per Singiel, bo tylko on jeden nigdy nikogo nie ma, też jest jakby trochę słabe. Ale wiecie co? Wybaczam. Bo nie są przy tym wredni, nie chcą robić mu na złość, ani wyśmiewać się jego kosztem – oni po prostu tak strasznie chcą, żeby był szczęśliwy. I to jest miłe.

Właśnie dlatego ta rodzinka tak sympatycznie wygląda na tle patologii ze „Świątecznego szoku”, bo tutaj przynajmniej widać, że się wszyscy kochają, są dla siebie mili i chcą dla siebie dobrze. Do tego stopnia, że Peter (mimo że niespecjalnie lubi komentarze o swoim statusie „wiecznego singla”) chce porzucić Los Angeles i wrócić do rodzinnego Bridgewater w New Hampshire, żeby założyć sklep z roślinami i, wiecie, być blisko rodziny. Aaaaaawwwwwww. Urocze.

Film jest trochę nierówny, momenty autentycznie zabawne i fajne, jak na przykład obsesja Carole na punkcie tych idiotycznych znaków, przeplatają się z taką bardziej tandetą, typu improwizowana sesja do reklamy kremu do golenia. Postać ciotki Sandy jest już całkiem absurdalna i nijak do niczego nie pasuje. Koniec końców jednak przyjemne uczucia przeważyły i ten krismesowy seans uważam za udany.

Bonus: Michael Urie w głównej roli. Jakże ja go uwielbiam, tego słodziaka uroczego. Mogę go zabrać do domu?