Rok bez filmu o 11 września jest rokiem straconym. Jeju, ależ bezdusznie to zabrzmiało. No ale coś w tym jest. Gdy tylko zbliża się rocznica możemy mieć pewność, że tuż za rogiem ma swoją premierę dzieło o około-zamachowej tematyce. Początkiem września na Netfliksie pojawił się film „Ile warte jest ludzkie życie?”.
W wielkim skrócie – rząd USA tuż po 11 września utworzył specjalny fundusz dla rodzin ofiar i osób pokrzywdzonych w zamachach. Chodziło o to, by: a) ludzie ci otrzymali pomoc szybko, zamiast grzęznąć w wieloletnich procesach, jako że b) ugoda w ramach funduszu zawierała zapis, że rodzina przyjmująca odszkodowanie nigdy nie wytoczy procesu liniom lotniczym, gdyż c) oznaczałoby to poważne problemy dla krajowej gospodarki, gdyby się te procesy zaczęły zewsząd sypać (ofiar było przecież tysiące). Oczywiście pod tą szlachetną gadką kryły się d) naciski na utworzenie takowego funduszu ze strony korporacji (w tym przypadku linii lotniczych), które chciały przede wszystkim chronić swoją dupę.
Specjalnym Mistrzem funduszu mianowany został prawnik specjalizujący się w mediacjach i alternatywnym rozwiązywaniu sporów, Ken Feinberg. Postać ogólnie rzecz biorąc szlachetna – podjął się tej roli ze szczerej potrzeby pomocy poszkodowanym i nie wziął za to ani grosza, przez 33 miesiące pracował przy funduszu pro bono. Niestety jest to również postać trochę szorstka, wydaje się przywiązany bardzo do swoich tabelek i formuł (kto, co i za ile), więc niezbyt dobrze wychodzą mu interakcje międzyludzkie, szczególnie w tak wielkich emocjach, jakie towarzyszyły rodzinom ofiar tuż po zamachach. Trochę naiwnie uznał, że racjonalnymi argumentami zdoła ich bez problemu przekonać, że fundusz to najlepsze wyjście (i miał rację – procesowanie się z wielką korporacją ciągnęłoby się w nieskończoność i nie dawało żadnych gwarancji). Niestety nie wziął pod uwagę, że jak zacznie ludziom w żałobie sucho wyliczać, że ich utraceni bliscy byli warci tyle a tyle, spotka się z totalnie wrogim odzewem.
Do tego się bowiem sprowadza problem. Beneficjenci nie dostali po równo. Prawo stanowi, że wysokość odszkodowania wylicza się na podstawie rozmaitych czynników – przede wszystkim dochodów, ale na pewno znaczenie ma też wiek, stan zdrowia, czy ktoś miał żonę/męża, czy miał dzieci, hipotekę, polisę na życie i tak dalej. Więc co innego jakiś prezes wielkiej firmy w eleganckim garniaku, a co innego sprzątaczka albo woźny. Takie stawianie sprawy powoduje w ewentualnych beneficjentach funduszu poczucie, że są traktowani niczym rubryczki w tabelkach ze statystykami i wyładowują swoją złość za tę niesprawiedliwość na biednym Feinbergu. Żal mi tego chłopa było, bo naprawdę chciał dobrze, a kompletnie nie umiał się z nikim dogadać.
W tym tkwi mój główny zarzut, który sprawił, że „Ile warte jest ludzkie życie?” nieszczególnie przypadło mi do gustu. Feinberg wygląda w tym filmie z deczka niekompetentnie. Grający go Michael Keaton jest w mojej opinii świetnym aktorem, ale w tej postaci nic mi do siebie nie pasuje. Koleś od mediacji, który gadając z poszkodowanymi ciągle dobiera złe słowa i jąka się jak wystraszony student na egzaminie? Coś z tym obrazkiem jest nie tego…
Drugi mój zarzut brzmi: jejuuuu, jakie to wszystko jest do bólu przewidywalne. Na początku nam powiedziano, że aby pomysł wypalił i gospodarka nie legła w gruzach, 80% spośród poszkodowanych mających prawo ubiegania się o odszkodowanie musi przystąpić do funduszu. No i oczywiście przez cały film idzie im to jak po grudzie. Gdy deadline składania wniosków jest tuż tuż, do ostatniej możliwej chwili sytuacja kipi dramatyzmem. Chcą nas trzymać do końca w niepewności, ale wychodzi im to kiepsko, bo czuć w tym sztuczność. Takie trochę budowanie napięcia na siłę, dla efektu. Nie wiem, czy to naprawdę tak wyglądało, że dopiero w ostatnich dniach udało się zebrać potrzebną liczbę wniosków, ale film tej dramaturgii nie sprzedał dobrze. Na dodatek jest po prostu nieciekawy. Fabuła jest tak linearna, że już chyba bardziej się nie da i choć mamy dzięki temu idealny porządeczek, mknąc prosto jak od linijki z punktu A do B, zdarza nam się po drodze niestety przysnąć z nudów.
Cała reszta też jest przewidywalna – Feinberg to taki trochę niezrozumiany hero, którego wszyscy zaczynają doceniać dopiero na końcu. Jego nemezis wydaje się być Charles Wolf (jak zawsze budzący we mnie same ciepłe uczucia Stanley Tucci), który w zamachach stracił żonę. Od początku bardzo aktywnie krytykuje fundusz, który uważa za zwyczajnie niesprawiedliwy, urządza spotkania z innymi niezadowolonymi rodzinami ofiar, prowadzi nawet stronę w Internecie, gdzie pisze o tym, czemu fundusz jest zły i do kitu. Ale to tylko pozory, bo tak naprawdę panowie stoją po tej samej stronie barykady, obu im chodzi o to samo i choć trochę inaczej widzą rozwiązanie, ostatecznie udaje im się dogadać. Feinberg wywala do kosza swoją „formułę”, zaczyna traktować ludzi jak ludzi i rozważać każdy przypadek odrębnie, a nie według działania matematycznego. A Wolf z największego krytyka staje się obrońcą funduszu.
Prawdziwym wrogiem od początku, co dla mnie było całkowicie jasne, jest bezduszny prawnik (świetny Tate Donovan), który reprezentuje tych najbogatszych. To jest dopiero kreatura. Bogatym te pieniądze nie są aż tak potrzebne, jak tym wszystkim małym szaraczkom, o których Feinberg tak zawzięcie walczy, ale to oczywiście nie oznacza, że nie chcą ich mieć jeszcze więcej. Choć dostaną z funduszu najwyższe odszkodowania, i tak się będą wykłócać, żeby je im jeszcze bardziej wyśrubować, ze względu na premie i różne inne bzdury. Więc bezduszny prawnik zastrasza Feinberga na wszelkie możliwe sposoby, byle go tylko zmusić, by podniósł bogaczom stawki. Ci ludzie też kogoś stracili, ale w filmie wyszli na bandę chciwych dupków. Trochę smutne.
Nasze emocjonalne zaangażowanie mają budować wybrane historie konkretnych rodzin. Mamy się wzruszyć i przejmować ich losem, ale to też trochę płasko wyszło. Dużą rolę gra wdowa po strażaku, która wie, że mąż ją zdradzał, ale udaje, że nie wie. Jej wątek ma chyba na celu jedynie tyle, żeby biedny Feinberg kupę czasu się bił z myślami, jak jej powiedzieć, że beneficjentami będą również dzieci jej męża i jego kochanki. Nieco bardziej poruszający jest wątek partnera jednej z ofiar. Jako że nie jest prawnym partnerem zmarłego, nie może się ubiegać o odszkodowanie, więc beneficjentami będą rodzice, którzy nie akceptowali orientacji seksualnej zmarłego syna. Jego partner nie ma szans, bo panowie mieszkali w stanie, gdzie prawo nie uznaje związków jednopłciowych. Na osłodę zostaje fakt, że przez zaangażowanie w jego sprawę udaje się wywalczyć odszkodowania dla osób w podobnej sytuacji w innym stanie. Zawsze to coś. Są też inne drobne smaczki, które mają nas emocjonalnie wciągnąć – do zespołu Feinberga dołącza młoda prawniczka, która miała kilka dni po 11 września rozpocząć pracę w jednym z biur WTC i zapewne czuje coś pomiędzy wdzięcznością, że cudem uszła z życiem a kompleksem ocalałego. Natomiast najbardziej wyróżniła się dla mnie aktorsko Amy Ryan w roli wspólniczki Feinberga, która pod maską opanowania i chłodnego profesjonalizmu przeżywa to wszystko tak bardzo, że tylko z nią potrafiłam się zidentyfikować.
Koniec końców fundusz okazał się sukcesem. Wypłacono odszkodowania na łączną kwotę ponad 7 bilionów dolarów i przystąpiło do niego ostatecznie 97% spośród rodzin ofiar. Ciepło mi się od tego robi na serduszku, choć film, który mi o tym fakcie opowiedział, okazał się niestety nudny.