Plus / minus
Artysta filmowiec
Z małego ekranu
Tematycznie
Migawki filmowe
Jak to się robi?
Minikino
Na melodię...
Na deskach
Różne

Plus / minus
Artysta filmowiec
Z małego ekranu
Tematycznie
Migawki filmowe
Jak to się robi?
Minikino
Na melodię…
Na deskach
Różne
Plus / minus
Artysta filmowiec
Z małego ekranu
Tematycznie
Migawki filmowe
Jak to się robi?
Minikino
Na melodię…
Na deskach
Różne

Migawki filmowe: „Ostatni list od kochanka”

Dla rozluźnienie atmosfery po serii filmów ciężkiego kalibru, sięgnęłam w końcu po „Ostatni list od kochanka”. Wiecie, herbatka, czekoladki, babskie romansidło, te klimaty. Splecione przypadkowo ze sobą historie dwóch kobiet, a w głównych rolach Shailene Woodley i Felicity Jones. Aha, i na podstawie powieści Jojo Moyes. Cyniczna dziennikarka po przejściach natrafia w archiwum na romantyczny list miłosny sprzed 50 lat i dostaje obsesji na punkcie odkrycia kim są tajemniczy kochankowie i co się z nimi stało. Przyjemny film do obejrzenia z nudów, ale niestety nic więcej.

Nie wiem jak wierny film jest książce, bo jej nie czytałam, ale nagromadzenie melodramatycznych komplikacji trochę mnie przerosło. Komplikacją oczywistą jest małżeństwo adresatki listów. Rozwód w latach 60-tych, szczególnie dla kobiety z dobrego domu, to nie była taka prosta sprawa. Zrozumiałe, że nie chciała się tak po prostu spakować i zwiać z kochankiem. Po kolejnym rzewnym liście zmienia zdanie i rzuca rozsądek na wiatr, ale zanim udaje jej się dotrzeć na dworzec… ulega wypadkowi. I zaczyna się rzeka melodramatyzmu, której nie byłby w stanie udźwignąć żaden melodramat.

Mamy, słuchajcie, amnezję – kobieta nic nie pamięta. Potem znajduje listy kochasia i próbuje rozkminić, o czym zapomniała. Mąż jej wmawia, że kochaś umarł. Kilka lat później kochankowie ponownie się spotykają przypadkiem i kobieta magicznie sobie wszystko przypomina, ale ma już z mężem córeczkę, więc… komplikacje. Po konfrontacji z mężem („hej, okłamałeś mnie, mój kochaś żyje”) ponownie rzuca rozsądek na wiatr i leci do kochanka, tylko po to, by się dowiedzieć, że… wymeldował się z hotelu, rzucił pracę i słuch po nim zaginął. Brzmi to jak z jakiejś telenoweli. Kobieta po latach w końcu się rozwodzi i usiłuje znaleźć ukochanego, bez powodzenia, a on w tym czasie… robi nie wiadomo co. W każdym razie jest nieodnajdywalny. Litości. Gdy młoda dziennikarka próbuje ich spiknąć ze sobą (znalazła oboje bez większych problemów), do naszego koktajlu bohaterowie dolewają jeszcze jedną łyżeczkę melodramatyzmu – biedak znów musi przekonywać kobietę do spotkania ckliwym listem, bo ta ma jakąś blokadę. Zanim się w końcu spotkają w ostatnich sekundach filmu, miałam już tak dość tej historii, że łzy wzruszenia za cholerę nie chciały popłynąć…

P.s. Nie, żebym pochwalała zdradę czy coś, ale jak sobie facio wziął piękną i niegłupią babkę za żonę, a potem traktował ją jak ornament uwieszony na ramieniu, przerywał jej w pół zdania ilekroć miała coś ciekawego do powiedzenia i konsekwentnie ją ignorował w ciągu tych 5 sekund, które spędzali razem pomiędzy jego służbowymi wyjazdami, to się nie powinien dziwić, że go w końcu szurnęła na boku z inteligentnym dziennikarzem, z którym miała, tak dla odmiany, o czym gadać. I’m just saying.