Szczerze – nie sądziłam, że przebrnę przez pierwszy odcinek. Przebrnęłam. Potem nie sądziłam, że przebrnę przez drugi. I też przebrnęłam. A potem… no dobra, przeskoczę od razu na koniec – tydzień mi zeszło, żeby przebrnąć całość. Nie tylko dlatego, że tematyka jest straszliwie ciężka i trudna do przetrawienia, ale również dlatego, że sposób, w jaki została tutaj przedstawiona przez większość czasu bardziej mi przeszkadzał w odbiorze niż pomagał. Jedziemy przez XIX-wieczną niewolniczą Amerykę „Koleją podziemną”.
Fabuła podąża (przez większość odcinków) za Corą, młodą niewolnicą, która wraz ze swoim towarzyszem Ceasarem ucieka z plantacji bawełny w Georgii. Bohaterka, kierując się na północ ku wolności, to poznaje na chwilę jej smak, to znów ją na nowo traci, gdy za każdym razem, prędzej czy później, okazuje się ona ułudą. Cała ta podróż jest jednym, wielkim, ciągnącym się w nieskończoność pasmem tragedii, śmierci, tortur i zniewolenia, od których mimo wytrwałych prób ucieczki uciec się nie da.
Serial Amazona, stworzony i w całości wyreżyserowany przez Barry’ego Jenkinsa (twórcy oscarowego „Moonlight”), oparty jest na nagrodzonej Pulitzerem powieści Colsona Whiteheada. Tytułowa kolej podziemna istniała naprawdę, ale w rzeczywistości nie była koleją, lecz szlakiem kryjówek, tuneli, przyjaznych domów i niejednokrotnie narażających swe życie ludzi, umożliwiających niewolnikom ucieczkę na północ z niewolniczych Stanów na południu. Colson Whitehead tę umowną nazwę potraktował w swej powieści dosłownie i stworzył na jej kartach prawdziwą kolej, zbudowaną pod ziemią w tajemnicy przez czarnych i dla czarnych. Rytm historii wyznaczają kolejne stacje i kolejne Stany, z których każdy wydaje się jakby zupełnie odrębnym światem. O ile powieść pochłonęłam i czytało mi się ją świetnie, o tyle serial był dla mnie miejscami nie do przebrnięcia. Spoilery ruszają pełną parą teraz.
Problemów miałam kilka. Pierwszym było to straszliwie wolne tempo, rozwlekanie wszystkiego do nieprawdopodobnych rozmiarów, ujęcia ciągnące się w nieskończoność – czyli wszystko, co sprawiło, że historię rozciągnięto do 10 odcinków, z których prawie każdy trwa w okolicach godziny (choć moim skromnym zdaniem spokojnie zmieściłoby się to w 5 lub 6 odcinkach). Wiem, o co tu szło: miało być epicko! Mieliśmy się poczuć, jakbyśmy byli TAM. Wleczeni przez pustkowia, więzieni na strychu, zagłodzeni, brudni i przerażeni. Miał być realizm, miała być prawda. Problem w tym, że te wielce realistyczne długaśne ujęcia, gdzie siedzi troje ludzi wokół ogniska i przez 5 minut patrzymy tylko jak jedzą, a kamera jeździ między jedną twarzą a drugą, albo ujęcia, gdzie idzie ktoś przez dom, a potem 2 minuty stoi pod drzwiami i się namyśla, czy zapukać, po czym odchodzi bez słowa (i tak dalej i tym podobne), próbowały uczynić serial tak bardzo epickim, że ta epickość totalnie wybijała mnie z zasadniczej historii. Przyznam szczerze, że niezwykle ciężko było mi utrzymać skupienie i zaangażować się emocjonalnie właśnie przez to, że co chwilę wznosiłam oczy ku niebu z niemym błaganiem, by już nastąpił koniec tej koszmarnie długiej sceny o niczym. A tymczasem jeden z ciekawszych wątków pierwszych odcinków – Karolina Południowa, sterylizowanie czarnych kobiet i eksperymenty medyczne na czarnych mężczyznach – urwany zostaje wraz z ucieczką Cory i już więcej o nim nie słyszymy. Nie widzimy również dalszych losów Ceasara, zostają nam one jedynie zreferowane w jednym z dalszych odcinków, służąc tylko za kolejną formę tortur wobec Cory.
Drugi problem powiązany jest w pewnym sensie z pierwszym. Co i rusz w serialu pojawiają się różne dziwne ni to wizje, ni to sny, zarówno Cory, jak i czasem również innych bohaterów, które znów wydłużają kolejne odcinki do rozmiarów tasiemca, zupełnie przy tym do mnie nie przemawiając. I znów – wiem, o co chodziło. Głębia i symbolizm. Traumy manifestujące się w ten sposób, byśmy je mogli „przepracować” razem z bohaterem. Pewne symboliczne obrazy, które Whitehead elegancko wplatał w tekst, tu są tak rozdmuchane, że przestają być możliwe dla mnie do strawienia… Dzieło, które miało być realistyczne i surowe, dostaje nagle tonę magicznych ozdobników i wszystko to do kupy razem tworzy w moim wnętrzu poczucie dysonansu. Ja pierniczę, ależ mnie to irytowało niemożebnie.
Trzeci problem jest niestety najpoważniejszy i gdyby nie on, pewnie łatwiej by było przeboleć dwa pierwsze. A jest nim sama Cora. Książkę czytałam już jakiś czas temu co prawda, ale wciąż pamiętam uczucie współczucia i podziwu. Kibicowanie jej przychodziło mi bardzo łatwo i chętnie towarzyszyłam jej w tej tułaczce. Serialową Corę trudno polubić. Milczy i patrzy na wszystkich mało przyjaznym wzrokiem, nie jest szczególnie miła (by nie powiedzieć, że bywa zwyczajnie wredna) dla ludzi, którzy narażają własne życie, żeby jej pomóc. Jej postawa bywa roszczeniowa wobec abolicjonistów, jakby sam fakt, że są abolicjonistami pozwalał jej żądać, by dla jej bezpieczeństwa poświęcili bezpieczeństwo własne i swoich bliskich. Coś na zasadzie: „pomogłeś mi raz, to teraz jesteś za mnie odpowiedzialny i musisz mi pomagać już zawsze”. Tymczasem sama zostawia za sobą szlak martwych towarzyszy i ludzi dobrej woli. Żeby nie było wątpliwości – Cora jest rzecz jasna ofiarą, nie chce doprowadzić do niczyjej śmierci i nic tutaj nie dzieje się z jej woli. Tym niemniej to się dzieje, raz za razem i choć ma ona z tego powodu ogromne wyrzuty sumienia, trudno jej współczuć. Nie chce porzucać Lovey… ale ją porzuca. Nie chce porzucać Ceasara… ale go porzuca. Oboje kończą martwi. Nie chce sprowadzić kłopotów na Martina i Ethel… ale sprowadza. I kończą martwi. Nie chce doprowadzić do rzezi na farmie Valentine’a… ale pośrednio się do tego przyczynia. Grace, Mack, Royal… To wszystko nie jej wina, ale gdyby budziła większą sympatię, współczułabym jej bardziej. Sama siebie nie lubię za te słowa, ale jest jak jest, nic nie poradzę.
W tym miejscu jeszcze mała dygresja – zatrzymajmy się na chwilę przy zmianach, jakie poczyniono w stosunku do książki. Drobnych zmian jest oczywiście całe mnóstwo, ale jedną bardzo rzucającą się w oczy jest postać Grace, której w książce w ogóle nie ma. W książce Cora siedzi na strychu u Martina i Ethel sama, w serialu ma towarzyszkę, której wątek prowadzi zupełnie donikąd i zupełnie niczego nie wnosi. Postać Grace zostaje wprowadzona… właściwie nie wiem po co. Chyba tylko po to, by dodać jeszcze więcej dramatyzmu, gdy Cora zostaje odkryta i w efekcie Grace zostaje sama, uwięziona w płonącym domu. Aha, no i jeszcze po to, by poświęcić Grace cały kolejny odcinek, który jest moim zdaniem zupełnie niepotrzebny, ale przynajmniej jest krótki. A w tym odcinku – magiczny pociąg, symbolizm, głębia, wizje. Ostatecznie losów Grace i tak nie znamy, a przynajmniej ja swoim mózgiem nie wykumałam, o co tu chodzi.
Zmianą, która chyba najbardziej mnie uderzyła była zmiana poczyniona w wątku Ridgeway’a. W momencie, gdy udaje mu się schwytać Corę, ciągnie on ją ze sobą do domu umierającego ojca, co w powieści nie ma miejsca. Daje jej nową sukienkę i nieco zmienia swoje postępowanie. Wszystko tu zdaje się być dwuznaczne i sprzeczne ze sobą, rzucając przy tym nieco inne światło na tę postać. Z jednej strony przyprowadza ojcu do domu niewolnicę w kajdanach, jakby chciał mu splunąć w twarz i okazać jawne lekceważenie wobec wyznawanej przez ojca filozofii. A z drugiej strony stroi ją jak damę, jakby chciał udowodnić ojcu, że wcale nie traktuje pojmanych uciekinierów źle. Kompletnie się to kupy nie trzyma i prowadzi do nowych wniosków. Ridgeway wyciera sobie gębę na każdym kroku „amerykańskim imperatywem” i „Objawionym Przeznaczeniem”, ma totalną obsesję na punkcie Cory, nie cofnie się przed niczym, byle ją dorwać i na pierwszy rzut oka jest rasistą na całego. Patrząc jednak na to, jak przedstawiona zostaje jego relacja z ojcem, wydaje się, że ów rasizm wynika nie tylko z nienawiści do kolorowych, czy głębokich przekonań o wyższości białej rasy nad całą resztą, ale również ze zwykłej zazdrości o ojca, który większym uczuciem i szacunkiem obdarza swoich czarnoskórych pracowników, niż syna. Wybór zawodowej drogi jest nie tylko powołaniem (Rigdeway zdaje się mieć niemalże nadprzyrodzone zdolności, jeśli chodzi o tropienie zbiegłych niewolników), ale również formą buntu przeciwko ojcu. Ridgeway wyrasta tym na w sumie najciekawszą i najbardziej niejednoznaczną postać całej historii. Nie da się go w łatwy sposób określić. Kreacja aktorska Joela Edgertona jest jednym z jasnych punktów „Kolei podziemnej”.
PLUSY. Żeby nie było – też są. Najlepsze z całej serii są dwa ostatnie odcinki. W nich bowiem najwięcej uwagi poświęca się dwóm, moim zdaniem najlepszym wątkom. Dziwnym trafem w obu tych wątkach Cora zostaje zepchnięta na drugi plan, co tylko dowodzi, jak bardzo mnie nie urzekła jej postać w serialu. Pierwszym z nich jest winnica Valentine’a. Enklawa czarnych w Indianie, gdzie zarówno wolni czarni, jak i zbiegli niewolnicy mogą odnaleźć bezpieczną przystań i żyć wśród swoich. Gdzie łowca niewolników nie może wejść bez nakazu sądowego. Wygląda to jak jakaś utopijna ziemia obiecana, ale podobnie jak wszystko inne – okazuje się jedynie ułudą. Trafiamy tam w momencie, gdy powoli narasta konflikt między dwoma frakcjami. John Valentine i jego zwolennicy uważają, że należy się jak najszybciej wynieść na zachód, tam zbudować wszystko od nowa i żyć w spokoju w prawdziwie wolnym miejscu, a nie tylko takim udawanym, gdzie niby jesteśmy wolni, ale tak naprawdę biali dalej nas traktują jak gorszych. Frakcja druga, reprezentowana przez Mingo, uważa, że nie powinni porzucać winnicy, lecz wejść w interesy z białymi, co w konsekwencji wymusiłoby pewne ustępstwa. Przede wszystkim z farmy wyrzucono by ukrywających się tam zbiegów (typu Cora) i nie mieliby oni już tam bezpiecznej przystani. Mingo, który sam był kiedyś niewolnikiem, wykupił siebie i swoją rodzinę z niewoli ciężką pracą i uważa, że inni niewolnicy tylko w ten sposób mogą zasłużyć na wolność, a nie ucieczką. Konflikt ma być ostatecznie rozwiązany przez głosowanie, w którym wziąć mogą udział wszyscy mieszkańcy farmy. Głosowanie ma poprzedzić debata, w której liderzy frakcji przedstawią swoje racje. Jest to moim zdaniem absolutnie najlepszy moment całego serialu, gdzie ustami Johna Valentine’a wygłoszone zostają najważniejsze słowa, po części niemal słowo w słowo wyjęte z prozy Whiteheada. A grający Valentine’a Peter De Jersey jest w tej scenie bardzo charyzmatyczny.
Farma Valentine’a to ułuda. Kto wam powiedział, że Murzyni zasługują na schronienie? Kto wam dał takie prawo? Każda minuta waszego cierpienia temu przeczy. Każdy fakt z historii tak mówi. Więc to miejsce musi być ułudą. A jednak tu jesteśmy.
Ameryka to także ułuda, największa ze wszystkich. Biała rasa wierzy, wierzy z całego serca, że ma prawo przywłaszczyć tę ziemię. Zabijać Indian, prowadzić wojny, zniewolić swoich braci. Ten naród nie powinien istnieć, jeżeli istnieje sprawiedliwość na tym świecie, bo jest zbudowany na mordzie, kradzieży i okrucieństwie. Nie powinien istnieć. A jednak tu jesteśmy!
Mam odpowiedzieć na wezwanie brata Mingo do postępu. Zamknąć drzwi przed potrzebującymi, a otworzyć przed tymi, którzy sprowadzili na nich niedolę. Nie mogę wam tego nakazać. Nie mogę, bo to wasz wybór. Jednego obaj jesteśmy pewni. Naszego koloru nie da się zmienić. Nie da się go zmienić i nie zostanie zmieniony. Jesteśmy Afrykanami w Ameryce. To coś nowego w historii świata. Nie ma wzorca na to kim jesteśmy i kim się staniemy. Więc nasz kolor musi nam wystarczyć. Musi, bo to przez niego tu jesteśmy i dyskutujemy, i to on wprowadzi nas w przyszłość. Czy tutaj, czy w Oklahomie, Kalifornii, czy nawet w Egipcie albo Sierra Leone. „Niczego nam nie dano, na wszystko zapracowaliśmy”. Trzymajcie się tego, co do was należy. Bracie, nie wiem czemu postanowiłeś nie wypowiadać tych słów, bo z pewnością są prawdziwe. Farma jest niczym. My ją zbudowaliśmy, prawda? I możemy ją zbudować znowu, setki razy, jeśli będzie trzeba! Ale ja wolę zbudować ją raz jeszcze niż oddać ją im. Wolę ją spalić do gołej ziemi niż oddać im. Jedno wiem o każdym białym, którego kiedykolwiek poznałem. Jeśli dasz mu kawałek, przyjdzie po wszystko!
Do głosowania ostatecznie nie dochodzi. Wolność była ułudą, a biali i tak robią, co chcą. Wchodzą na teren farmy i urządzają rzeź, Valentine i Mingo padają trupem, ginie Royal i wielu innych, a Cora znów wpada w łapy Ridgeway’a. Coś takiego miało być w Indianie bezprawne. Ale to też tylko puste słowa, bo jak przychodzi co do czego, biali nie pozwolą, by czarnych się zrobiło zbyt dużo i by zbyt urośli w siłę. Więc mogą przyjść i ich zabić, i prawdopodobnie nikt im nic za to nie zrobi.
Drugi najlepszy wątek to wątek Mabel, której historię poznajemy w końcu w ostatnim odcinku. Wprowadza on również pewne zmiany w stosunku do książki, szczególnie w aspekcie powodów, jakie skłoniły Mabel do ucieczki. Przy czym ta ucieczka… no właśnie. Mabel jest ciepła, uczynna, delikatna, bardzo chce pomagać, wydaje mi się momentami totalnym przeciwieństwem szorstkiej Cory. Na skraj doprowadza ją dopiero to, co stało się z jej przyjaciółką Polly. Polly traci dziecko, po czym zostaje zmuszona do karmienia piersią dwójki obcych dzieci, które z kolei straciły matkę. Mabel wie, że taka trauma to może być dla Polly zbyt wiele, z niepokojem patrzy jak kobieta traci kontakt z rzeczywistością i zaczyna traktować dzieci, które wkrótce zostaną jej odebrane niczym swoje. Oczywiście nikt nie słucha ostrzeżeń. A Polly nie wytrzymuje psychicznie, zabija i siebie, i dzieci. Mabel, prześladowana widokiem zakrwawionych ciał, w odruchu rozpaczy ucieka z plantacji. Ale czy to faktycznie jest próba ucieczki? Nie wydaje mi się. Raczej rozpaczliwa próba ucieczki przed tą makabrą, która stoi jej cały czas przed oczami. Wybiega na te bagna tak jak stoi, bez przygotowania i w biały dzień. Rozum jej wraca jeszcze zanim na dobre się oddali od plantacji i od razu próbuje zawrócić, ale w tym momencie zostaje ukąszona przez węża i umiera, a jej ciało pochłania bagno. Okazuje się, że cała legenda Mabel jest właśnie tym – tylko legendą. Nie uciekła, nie żyje sobie spokojnie gdzieś daleko, ani nie porzuciła córki. A cała nienawiść, jaką Cora do niej czuje, okazuje się nie mieć sensu.
Podsumuję krótko, bo już nie mam siły. Dwa ostatnie odcinki są naprawdę świetne. Ale dotrwać do nich było mi szalenie trudno. Utonęły w morzu rozwlekania wszystkiego do epickich długości (pun intended) i choćby nie wiem co, nie jestem w stanie „Koleją podziemną” się zachwycić. Nie mogę się przy tym oprzeć wrażeniu, że wszystkie te zachwyty nad produkcją Amazona to trochę efekt mechanizmu: zachwycamy się, bo… trzeba się zachwycać.